Wprowadzenie

Należę do pokolenia ludzi, wychowanych na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych określanymi dziś jako lata realnego socjalizm...

czwartek, 1 lutego 2018

Wprowadzenie

Należę do pokolenia ludzi, wychowanych na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych określanymi dziś jako lata realnego socjalizmu. W tamtym okresie obraz II Wojny Światowej oraz okresu powojennego historii Polski sprowadzał się do kilku stereotypów:  Niemcy byli wrogami, Rosjanie przyjaciółmi, a wszyscy ci, którzy po wojnie stawili opór prosowieckiej władzy ludowej, to bandyci.
Już jako dziecko, w ramach zajęć w przedszkolu  oglądałem,  kinową wersji znanego serialu telewizyjnego „Czterej pancerni i pies". Film ten przedstawia obraz wojny jako przygodę, pokazywał braterską przyjaźń pomiędzy Polakami a Rosjanami. Chyba każdy z nas kiedyś chciałby być  Jankiem czy też Marusią? Nikt nie chciał być Niemcem, zresztą trudno się dziwić, skoro chwałą było zabijanie „Szkopów". W ciągu kilkudziesięciu  lat oglądając  telewizję można się było natknąć wiele razy na serial telewizyjny o tym samym tytule. Serial ten cieszył się ogromną sympatią widzów, moją również, i takie właśnie miałem przez wiele lat pojęcie o II wojnie światowej. Nie był to jedyny film przedstawiający wypaczony obraz wojny oraz okresu powojennego naszego kraju, w tamtym okresie. I tak mając ukształtowany pogląd na temat II Wojny Światowej nie przypuszczałem, że pomimo lat które upłynęły od tamtych wydarzeń osobiście będę zaangażowany w zakończenie pewnych spraw z przed sześćdziesięciu lat.
             Każda rodzina ma swoją mniejszą lub większą tajemnicę, przekazywaną kolejnym pokoleniom. Z czasem staje się ona coraz mniej prawdopodobna aż w końcu znika w niepamięci. W mojej rodzinie również była,  dotyczyła ona ojca mojej mamy, na początku lat osiemdziesiątych jako nastolatek dowiedziałem się, że człowiek którego uważałem przez lata za swojego dziadka, nim nie był. Mój prawdziwy dziadek miał na imię Wojciech, był  partyzantem na którego z zajadłością polowali Niemcy w czasie II wojny światowej, a następnie utrwalacze władzy ludowej. Dziwiły mnie pewne środki ostrożności, podejmowane przez członków rodziny, nie znałem jego nazwiska ani miejscowości gdzie miała miejsce jego działalność. Pomimo wielu lat które minęły od wojny, rodzina bała  się poruszać ten temat.
            Pewnego dnia 1991 roku dostaliśmy intrygującą  wiadomość od babci, przyszedł do niej niespodziewanie list napisany przez nieznaną kobietę, adresowany do naczelnika poczty w Otmuchowie. Sam fakt, że list dotarł do babci graniczył z cudem, dotyczył powiadomienia byłej narzeczonej oraz  córki człowieka który zginął ponad czterdzieści lat temu,  o odnalezieniu  jego szczątków. Naczelnik Poczty w Otmuchowie wykazał się dobrą wolą aby odnaleźć rodzinę, w liście podane były prawdopodobne nazwiska ludzi mieszkających po zakończeniu wojny we wsi Nieradowice leżącej koło Otmuchowa. List w końcu dotarł do wioski Bodzanów położonej koło Głuchołaz. Zanim trafił  do rąk mojej babci, przebył drogę około 30 km od odbiorcy jakim był Naczelnik poczty w Otmuchowie.
           I tak oto został nawiązany kontakt z rodziną, o której istnieniu  nie wiedziałem.  Doszło do wzajemnych odwiedzin, wówczas  moje zainteresowanie   historią dziadka  nabrało realnego kształtu,  poznałem jego rodzinę ludzi z nim związanych, oraz ich relacje o nim samym i tym, co wydarzyło się wiele lat temu. Był to dla mnie niezwykły moment mojego życia, oto poznałem tożsamość mojego dziadka do którego ponoć byłem podobny. Wiedziałem już, że nazywał się Wojciech Lis ale jego los był dla mnie nadal zagadką, postawiłem sobie za cel poznanie bliżej jego historii życia. Podstawowym materiałem na podstawie którego zacząłem  odtwarzać historię dziadka, były artykuły prasowe napisane przez nieżyjącego już  dr historii  Pana Mirosława Maciąga publikowane w lokalnej gazecie miasta Mielca „KORSO" 1991/93, oraz relacje żołnierzy W. Lisa spisane również przez niego,  uzupełnione opowieściami rodziny. W tekście wykorzystałem większe fragmenty artykułów tego autora.   Pan dr Mirosław Maciąga od wielu lat spisywał opowieści świadków tamtych wydarzeń, był w trakcie pisania książki o Wojciechu Lisie, gdy nagle zmarł, nie ukończywszy swojej pracy nad książką. W dość niewyjaśnionych okolicznościach zaginęło to, co zdążył napisać, z listu który napisał przed śmiercią do mojej mamy wynikało, że książka jest już na ukończeniu. Przysłał nawet jej konspekt, miał ją tylko uzupełnić o jakiś sensacyjny materiał, na który udało mu się natrafić w zbiorach archiwum. Niestety jego śmierć zaprzepaściła powstanie książki. Wiele lat czekałem na opracowanie historii Wojciecha Lisa przez innego autora, niestety nie znalazłem takiej książki, postanowiłem więc uchronić od zapomnienia los tego człowieka,  uzupełniając go o wydarzenia ze współczesności.   
         Nie miałem szczęścia poznać mojego dziadka osobiście, o tym jakim był człowiekiem dowiedziałem się z opowiadań przede wszystkim babci. I to dopiero  gdy został odkopany, - miałem wtedy 23 lata. Był  rok 1991, aby lepiej wczuć się w atmosferę tych dni przedstawiam  artykuły prasowe obrazujące tamte wydarzenia
-Mielec, 14 Listopada 1991 „KORSO" (Tygodnik Mielecki)
Na tropie zbrodni UB
„Szczątki Wojciecha Lisa odnalezione!"  
         Wieści o cmentarzysku ofiar terroru mieleckiego UB, znajdującym się przy ul. Kościuszki 12, gdzie w czasach stalinowskich mieściła się Powiatowa Komenda Milicji Obywatelskiej, od pewnego czasu zaczęły krążyć po Mielcu. Jednak dopiero anonimowy telefon, informujący o zakopaniu tam zwłok Wojciecha Lisa, skierowany do Oddziału Światowego Związku Żołnierzy AK w Mielcu w początku października br. Skierował w to miejsce uwagę dawnych towarzyszy broni. Prezes Oddziału, p. Tadeusz Orłowski, powołał Komitet Społeczny do zbadania miejsca pochówku legendarnego dowódcy oddziału partyzanckiego. W skład Komitetu weszli: Krystyna Kalita, Aleksander Rusin, Stanisław Stachura i Leon Tacik. Po załatwieniu niezbędnych formalności i uzyskaniu zezwolenia Prokuratury Rejonowej oraz Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej, w dniu 30  października br. Przystąpiono do prac wykopaliskowych na dziedzińcu budynku, w którym obecnie znajduje się internat szkolny I Liceum Ogólnokształcącego im. St. Konarskiego. Parcela, na której podjęto prace położona jest po stronie zachodniej budynku internatu i oddzielona od sąsiedniej posesji, należącej do rodziny Kaysiewiczów, murowanym ogrodzeniem, na którym w wielu miejscach widnieją ślady kul, świadczące o rozgrywających się tutaj dramatach. W chwili podjęcia prac znajdował się tu trawnik, na którym rosło kilkunastoletnie drzewo wiśni.
         Wyznaczono dwa miejsca wykopów, gdzie według uzyskanych informacji miały znajdować się zakopane zwłoki ofiar: tuż przy murze, w odległości kilkunastu metrów od ulicy (Lwowskiej?) oraz w południowo- zachodnim narożniku parceli, gdzie niegdyś znajdowało się wysypisko śmieci, pod którym zakopywano ofiary zbrodni. Wykopy poczyniono w obu miejscach. Na pierwszym stanowisku, gdzie rosła wiśnia, po odrzuceniu kilkunastu łopat ziemi wokół drzewa natrafiono na warstwę ceglanego gruzu, świadczącą, że teren był w tym miejscu ruszany. Kiedy okazało się, że drzewo znajduje się pośrodku wykopu wypełnionego gruzem - usunięto je. Kopiąc głębiej natrafiono na pordzewiałą blachę, pod którą zalegała warstwa poruszonego piasku. Postanowiono wykop kontynuować aż do osiągnięcia calca. Na części szkieletów - dwie czaszki  - natrafiono na głębokości około 160 cm. Układ szkieletów wskazywał, że zwłoki zakopano obok siebie, twarzą do ziemi, z głowami skierowanymi na wschód. Po ostrożnym wydobyciu czaszek dalsze prace ekshumacyjne zostały przerwane, a wykop zabezpieczony.
                 Czaszki stosunkowo dobrze zachowane, różnią się między sobą budową i wielkością. Jedna z nich, większa, posiada w części potylicznej otwór od kuli. Druga, na podstawie zachowanego uzębienia została zidentyfikowana przez Franciszka Kędziora jako głowa brata Konstantego, zamordowanego przez UB 30 stycznia 1948r. W wykopie w narożu parceli także natrafiono na szczątki ludzkie, które wraz z obu czaszkami przekazano Prokuraturze Rejonowej i Komendzie Policji do zbadania przez Zakład Kryminologii w Warszawie.
        W pracach ekshumacyjnych udział brali: K. Kalitowa, A. Rusin, St. Stachura, Fr. Kędzior, St. Maziarz z Grochowego oraz kilku uczniów z I Liceum. Przebieg prac został sfilmowany na Taśmie wideo.
         W przeddzień Święta Zmarłych przybył miastu jeszcze jeden cmentarz. Na nieznanej dotychczas mogile W. Lisa i K. Kędziora pojawiły się pierwsze od 43 lat kwiaty i zapłonęły znicze.
          O dalszym przebiegu prac ekshumacyjnych będziemy informować Czytelników.
                                                  
                                                                                                           M. Pobudka.
       
Artykuł z dnia  28  Listopada 1991r. „KORSO" (Tygodnik Mielecki)

 „Cmentarzyk ofiar UB odsłania dalsze tajemnice"
       We czwartek, 14 listopada, po tygodniowej przerwie kontynuowano poszukiwania szczątków ofiar terroru stalinowskiego na cmentarzyku w Mielcu przy ul. Kościuszki 12. Prace prowadzono pod nadzorem prokuratora Okręgowej Komisji Badania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu.
         W wykopie usytuowanym w północno-zachodniej części parceli dotychczas nie natrafiono na ślady pochówku zwłok. Rozpoczęto drugi wykop w południowym narożu podwórka, gdzie na głębokości około pół metra pod powierzchnią natrafiono na metalowy kocioł z kuchni polowej (?) zawierający przemieszane z węglami i popiołem pozostałości szczątków ludzkich. Odnaleziony w trakcie prac badawczych materiał wskazuje, że natrafiono na „podręczne krematorium" ofiar stalinizmu. Na jego miejscu urządzono następnie wysypisko śmieci. W chwili oddawania numeru do druku prace w tym wykopie jeszcze nie zostały ukończone.
         W drugim dniu prac ziemnych sprowadzono koparkę, przy pomocy której zdjęto wierzchnią warstwę ziemi w pasie o szerokości ok. 1,5 m. Wykop poprowadzono w odległości dwóch metrów od muru rozdzielającego posesje.
         W poprzednim artykule wspomnieliśmy o odnalezieniu dwóch szkieletów ludzkich, przy szczątkach jednej z ofiar znajdował się  metalowy sygnet z inicjałami „JS". Udało się ustalić, iż nie należał on do Wojciecha Lisa, lecz Konstantego Kędziora; potwierdziła to jego rodzina.
         Prace ekshumacyjne wzbudzają duże zainteresowanie społeczeństwa. Na miejsce zbrodni przychodzą ludzie aresztowani niegdyś przez mieleckich stalinowców. Wspominają czasy pobytu w Katowicach UB i MO, wymieniają nazwiska funkcjonariuszy zamieszanych w zbrodnię. W oparciu o ich wspomnienia udało się odtworzyć dawne zagospodarowanie posesji. Ustalono, że miejsce zakopania zwłok Wojciecha Lisa i Konstantego Kędziora komendant MO polecił zamaskować pojemnikiem na śmieci, a następnie zasadzić drzewo owocowe. W latach czterdziestych podwórko od strony północnej otaczało gęste ogrodzenie z desek, zastąpione później siatką. Aby aresztowani nie mieli wglądu na podwórko - okna piwniczne były przesłonięte szczelnymi „koszami" z desek. Czasami na podwórku rozlegały się strzały z broni maszynowej. Izba z bronią znajdowała się w miejscu kuchni internatu, a powyżej, na I piętrze - baginet komendanta MO Eugeniusza Woźniaka.
           Wśród zebranych nad wykopem ludzi dały się słyszeć głosy, aby zamieszkałych w Mielcu stalinowców, współuczestników zbrodni, przyprowadzić na łańcuchu i zmusić do przekopania podwórka. W tym miejscu warto zwrócić uwagę, że na ponad pięćdziesiąt udokumentowanych ofiar mieleckich stalinowców miejsce pochówku większości zwłok dotychczas nie jest znane. Postulowano nadanie pobliskiej ulicy nazwy Wojciecha Lisa.

                                                                                                              M. Pobudka
       Wiedza którą wyniosłem po przeczytaniu tych artykułów była wstrząsająca, swoista lekcja historii wyłaniająca ponurą prawdę o naszej jakże niedalekiej jeszcze przeszłości. I tak oto zaczął  wyłaniać  się  świat ludzi, o którym władza ludowa zakazała pamiętać. Zostali zgładzeni fizycznie, miejsca ich pochówku zostały ukryte, ale oprawcą i tego było mało. Zrobili z nich bandytów, pospolitych przestępców.  Co za prawdę chcieli ukryć? Dlaczego oprócz zadania śmierci fizycznej, tak ważne było aby zatrzeć o nich pamięć? Na to i wiele innych pytań zacząłem szukać odpowiedzi. Intrygowało mnie pewne zagadnienie, dlaczego   jedni  ludzie w obliczu zagrożenia życia swojego czy też bliskich, podporządkują się innym stając się niewolnikami? A z drugiej  strony są ludzie, którzy w obliczu tego samego zagrożenia podejmują nierówną walkę, tych zdecydowanie jest zawsze mniej. Czy  w momencie wielkiej narodowej tragedii jaką była II wojna światowa, doszło do wyselekcjonowania jednostek które przeciwstawiły się skutecznie, zorganizowanej machinie wojennej wroga? Uważam, że tak mogło być. W pewnych okolicznościach, w człowieku siła charakteru zmotywowana  złością, bezsilność, spowodowała, że jeden człowiek na początku sam zaczyna własną prywatną wojnę. Było zapewne ich wielu, jednym z nich był na pewno Wojciech Lis.

Oto jego historia
         Urodził się w Ostrowach T. W 1913 r. jako drugie dziecko Józefa i Anny z Sałdyków. Wyjście za mąż Anny za chłopa Józefa Lisa, w tamtym czasie zostało uznane przez jej rodzinę za niestosowne, ze względu na różnice klasowe.  Rodzice chłopca przenieśli się po 1918 r. do Toporowa, zakładając tam duże gospodarstwo rolne, specjalizując się w hodowli bydła. Poza pracą na roli jego ojciec zajmował się myślistwem i był gajowym w okolicznych lasach. Dzieciństwo i młodość Wojtka nie należały do najszczęśliwszych,  jego Matka Anna zginęła od uderzenia pioruna w trakcie prac polowych. Ojciec ponownie żeni się z Marią z domu Alkamer. Jako nastolatek ulega wypadkowi w trakcie rąbania drzewa. Poważnie uszkadza sobie stopę, co po kilku latach przyczyniło się do uznania go za niezdolnego do odbycia zasadniczej służby wojskowej przez komisję poborową. Dość wcześnie nauczył się posługiwać bronią myśliwską i zdobył umiejętności strzelca wyborowego. W latach trzydziestych młody Wojtek, podobnie jak wielu chłopskich synów, zaangażował się w działalność ZMW „Wici", a w 1934 r. wstąpił do Stronnictwa Ludowego.
         W czasie kampanii wrześniowej zamelinował część broni porzuconej przez oddziały Wojska Polskiego w bitwie pod Kolbuszową. Po wydaniu przez okupanta zarządzenia o jej oddaniu, na ręce sołtysa toporowskiego zdał jedynie strzelbę myśliwską.   Początkiem września  1940r. Mieszkańcy Biesiadki, Łuża, Podlesia, Szydłowca i Toporowa otrzymali nakaz opuszczenia swoich gospodarstw i przeniesienia się na inny, wyznaczony teren - do 30 października. Dla mieszkańców Toporowa podstawiono około 20 furmanek do zabrania najniezbędniejszych rzeczy i ludność wyjechała do pobliskich wiosek. Ojciec Wojtka, Józef Lis, wraz z macochą, siostrą Weroniką i bratem Marianem wyjechali wówczas do Czermina, gdzie przebywali do wiosny 1941 r. Wojtek natomiast pozostał w Toporowie, zabezpieczył opuszczony przez rodzinę dom przed dewastacją, zbudował w pobliżu szałas leśny i tam przebywał, odwiedzając często znajomych w Czajkowej. Ojciec Wojtka podjął pracę na poligonie niemieckim, dokąd dojeżdżał z Czermina.
            Po napaści Niemiec na swego sojusznika (21 czerwca 1941 r.) wojska okupanta w związku z wyjazdem na front wschodni opuściły teren poligonu i wówczas niektórym wysiedlonym pozwolono na powrót do opuszczonych domów, pod warunkiem, że podejmą pracę przy robotach na poligonie. Takie pozwolenie otrzymał ojciec Wojtka i powrócił do Toporowa wraz z synem i córką. Natomiast żonę i dwoje dzieci z drugiego małżeństwa umieścił u znajomych w Sarnowie.
             Budowa poligonu - Truppewaffen Ubungsplatz SS - nabierała rozmachu. Na potrzeby hitlerowskiej machiny wojennej pracowało kilkanaście firm sprowadzonych z Rzeszy, budujących drogi dojazdowe, kasyna, baraki mieszkalne, szpitale, magazyny broni, składy amunicji, paliwa, domy rozrywki. Firmy te zatrudniały Polaków przymusowo, płacąc im bardzo słabo i dając żebraczy przydział żywności, toteż kto mógł, uchylał się od pracy u okupanta.
             Wkrótce Niemcy przewieźli do Przyłęku duży transport jeńców rosyjskich zatrudniając ich przy budowie drogi i wycince lasu. Niektórzy z nich chowali się w gałęziach ściętej choiny, czekając do ukończenia dniówki, aż inni jeńcy zostaną odprowadzeni z placu robót, i wówczas wychodzili z kryjówek. Ponieważ dom Lisów znajdował się na skraju lasu, często przychodzili zwracając się o udzielenie  pomocy i pożywienie. Pewnego listopadowego wieczoru zgłosiło się ich czterech. Ojciec Wojtka obawiając się trzymać ich w domu - przygotowal w stajni specjalną kryjówkę. Po kilku dniach wypoczęci i odżywieni udali się w dalszą wędrówkę. Po ich odejściu przyszedł zbiegły jeniec imieniem Antek. Był bardzo głodny prosił o chleb. Otrzymał gorące mleko i coś lekkiego do zjedzenia. Po kilku dniach Wojtek przeprowadził go do Ostrów  Tuszowskich i zwrócił się do znajomych, aby przechowali uciekiniera, gdyż nie chce powracać do swej ojczyzny - ZSRR. Zatrudniano go przy różnych pracach gospodarczych, przekazując co jakiś czas kolejnym mieszkańcom. Tam przyszedł do siebie i odzyskał siły. Mimo ryzyka, na jakie byli narażeni mieszkańcy wioski, udzielano mu schronienia przez dłuższy czas. Z pomocy Lisów korzystała także ukrywająca się w lesie rodzina Żydów toporowskich.
            Dnia 8 grudnia 1942 r. Okupant przeprowadził gigantyczną obławę na ludzi do robót przymusowych w Rzeszy. Uderzenie wyszło równocześnie z kilku kierunków: od strony Dębicy, Mielca, Sędziszowa i Tarnobrzega. Wojsko otoczyło w nocy kilkanaście wiosek położonych na terenie poligonu, aż po Nową Dębę. W zasięgu obławy znalazł się Toporów.
            Nocne pukanie do okna zwróciło uwagę Wojtka, który sądził że to złodzieje dobijają się do mieszkania, i do obrony przed napastnikiem przygotował białą broń widły. Kiedy jednak okazało się że to nie rabusie lecz żołnierze Wermachtu, po ich odejściu wymknął się z domu i ukrył w zabudowaniach sąsiada, żołnierze nikogo nie znalazłszy opuścili zabudowania. Wkrótce żołnierze niemieccy powrócili i dokonali rabunku zabierając trzy krowy, ubrania, obuwie, kamienie żarnowe, mimo że były oplombowane, a nawet świeżo upieczony chleb. Nie skradli tylko mięsa z zabitej uprzedniego dnia świni, które brat Wojtka zakopał wcześniej w komórce. Po dokonaniu rabunku zabrali z domu Józefa Lisa wraz z synem Władysławem oraz jego żonę, matkę dziewięciomiesięcznego dziecka. Kobiecie udało się u Niemców wyprosić zwolnienie, natomiast ojca i brata Wojtka przewieziono na punkt zborny do Kolbuszowej. Tam, kiedy oczekiwano na transport, Władek spuścił się z piętra po rynnie i uciekł, a jego ojciec tez powrócił do Toporowa, ponieważ napotkał znajomego policjanta, który go zwolnił. Nie udało się natomiast wydostać stryjecznej siostry Wojtka, którą wywieziono na roboty do Niemiec, skąd już nie powróciła.
          Podczas obławy, na terenie kilkunastu wiosek. Niemcy przeszukali zamieszkałe i opuszczone gospodarstwa w poszukiwaniu osób uchylających się od pracy na terenie poligonu i nie posiadających ausweisów firm niemieckich. Zatrzymanych wysyłano na roboty przymusowe do Niemiec lub obozu w Pustkowie.
          Od czasu grudniowej obławy, z której Wojtkowi udało się wyjść cało, już rzadko przychodził na noc do domu. Sypiał w zbudowanym przez siebie w lesie, kilkaset metrów od domu, drewnianym szałasie, gdyż miał informacje, że jest poszukiwany przez Niemców.    Wojtek długo nie zgłaszał się do pracy u Niemców. Uczynił to dopiero pod wpływem nalegań sołtysa toporowskiego i za namową ojca. Dostał przydział do pracy przy budowie drogi na terenie poligonu. Dostał robotę polegającą na rozbijaniu dziesięciokilowym młotem największych  kamieni.
           Pracował rzetelnie, ku zadowoleniu kierownictwa budowy drogi. Trzymał się z daleka od robotników, nawet tych z Toporowa, a powodów ku temu miał nadto. Robotnicy lubili wypić i to sporo, Wojtek nie pił z nimi,  to się im nie podobało. Pracując w takich okolicznościach narastał w nim gniew, z jednej strony na okupanta, z drugiej na beznadziejnie bierną postawę współpracujących przy budowie drogi ludzi. W trzecim dniu pracy w firmie Johana Henniga, gdzie pracował Wojtek, miał miejsce następujący wypadek. Robotnicy spożywali śniadanie na pryzmach kamieni, kiedy Wojtek kończył rozbijanie dużego głazu. Spóźnił się więc na przerwę śniadaniową o 20 minut. Siadł na uboczu, wydobył z worka śniadanie i zaczął jeść. W tej właśnie chwili z pobliskiego biura firmy wyszedł pułkownik Wermachtu w towarzystwie Niemców cywilnych, kierując się w stronę Wojtka. Był to inspektor nadzoru robót drogowych. Na widok zbliżającego się pułkownika ktoś z niemieckich brygadzistów krzyknął: - Prinko   robić - i robotnicy podjęli prace. Tymczasem Wojtek kończył śniadanie, ponieważ zaczął je później. Pułkownik zauważył, że rozebrany olbrzym siedzi, podczas gdy inni pracują, i grupa Niemców skierowała się w jego stronę. On ani myślał wstać, gdy się zbliżali. Wówczas Niemiec skinął na Wojtka i krzyknął - Schnell! Komm! A inny dodał - Ty polska świnio, wstać jak Herr Oberst chce z tobą gadać. Wojtek odłożył resztkę śniadania na pryzmę, staną przed niemieckim oficerem, który w tym momencie chciał go uderzyć z pięści w twarz. W trakcie zadawania ciosu  Wojtek odbił jego prawą rękę tak silnie, że Niemiec omal nie upadł, a następnie uderzył go w twarz.  Na oczach zaskoczonych Niemców wyrwał mu z kabury pistolet „parabelum" i skoczył w najbliższe zarośla leśne. Świta asystująca pułkownikowi zaczęła strzelać w kierunku, w którym zniknął Lis, ale on był już w bezpiecznej odległości. I tak oto czara goryczy się przelała, Wojtek wszedł na drogę  z której nie było już odwrotu.
             Kierownik firmy, Hennig, powiadomił o zajściu dowództwo poligonu, które niezwłocznie wysłało duży oddział wojska i otoczyło znaczny obszar leśny, aby ująć zuchwałego Polaka.
             Obławą na Wojtka kierował szef obozowego gestapo, Otto Engelhardt Skierowano się przede wszystkim do Toporowa, gdzie splądrowano i zdemolowano dom rodzinny Wojtka. Biciem starano się wymusić na jego ojcu wskazanie miejsca pobytu Wojtka, ale on nie mógł zaspokoić ich ciekawości, gdyż rzeczywiście nie wiedział, gdzie syn przebywa. Za czynną napaść i rozbrojenie oficera niemieckiego przez Wojtka, gestapowiec chciał zastrzelić jego ojca Józefa Lisa. Ostatecznie przystał na podsuniętą przez któregoś z Niemców propozycję, żeby zostawić go  w razie pojawienia się Wojtka  w domu, miał on o tym powiadomi Engelhardta.
             Fakt spoliczkowania oficera niemieckiego przez mieszkańca Toporowa rozniósł się szeroko wśród robotników pracujących na poligonie i zyskał u nich uznanie. Od tego czasu Wojtek Lis zmuszony był ukrywać się przed Niemcami. Zamieszkał w swym szałasie w Księżym Lesie i posiadając broń myśliwska - zajął się polowaniem na zwierzynę.
                W dość krótkim czasie od tamtych wydarzeń Wojtek Lis zaczął przeprowadzać drobne akcje dywersyjne, polował na pojedynczych żołnierzy Wehrmachtu, których rozbrajał i puszczał wolno, niekiedy w samej bieliźnie. Była to o tyle ciekawa metoda, że nie powodowała odwetu na ludności cywilnej. Krążył jak sęp wokół lagru na Smoczce polując na pojedynczych żołnierzy Wehrmachtu, których również rozbrajał i puszczał wolno.  Niezwykłą cechą Wojtka była jego pomysłowość, chodził w kompletnym mundurze wroga. W mundurze niemieckiego żołnierza Wojtek był nie do rozpoznania przez żołnieży Wehrmachtu i mógł się między nimi swobodnie poruszać. Język niemiecki znał dobrze, nauczyła go jego macocha która była z pochodzenia Austriaczką  .
         Część baraków na terenie lagru, zamieszkałych przez załogę niemiecką, obłożono grubą warstwą piasku, gdyż Lis podchodził  w nocy i ostrzeliwał je z broni maszynowej. Mimo, że większych strat to nie powodowało, za to wywierało duże wrażenie na psychice Niemców. Wojtek mógł sobie pozwolić na takie „żarty", gdyż wiedział, że w nocy nikt za nim do lasu nie pójdzie. Jako nieuchwytny wydał się Niemcom jeszcze bardziej groźny, a wśród ludności zyskał uznanie i stał się sławny. Przyczynili się do tego zresztą sami okupanci, rozwieszając na terenie poligonu tablice ostrzegawcze dla Wehrmachtu z napisem: „Achtung! Achtung! Polnische Banditen!"  Z czasem do Wojtka zaczęli przyłączać się wszyscy ci którzy z jakichkolwiek powodów ukrywali się przed Niemcami. I tak zaczął powstawać niezwykły oddział, oddział Lisa,  powstał i był dowodzony  za sprawą jednego człowieka, który nigdy wcześniej nie miał nic wspólnego z wojskiem, mimo to  działania podejmowane przez ten oddział były niezwykle skutecznie. Oddział Lisa współpracował ze strukturami Armii Krajowej, ale dopiero latem 1944r. Dowódcy plutonu AK w Trześni S. Leśniakowi przypadło odebrać przysięgę podporządkowującą AK oddział Wojciecha lisa. Jednymi z pierwszych, którzy przyłączyli się do niego na leśne kwatery byli Michał i Adam Burkiewiczowie z Majdanu, członkowie BCh. W niedługim czasie po nich przystali - na krótko zresztą - Parysowie z Ostrów Tuszowskich, poszukiwani przez żandarmerię za ubój bydła, którym Niemcy spalili dom i zabudowania. Po kilku miesiącach utworzyli własną grupę, do której dołączył Ludwik Stadnik z Tuszymy oraz Jan Bogdan. Działali oni wspólnie z niektórymi mieszkańcami Ostrów Baranowskich i Jagodnika, ale ich działalność zbrojna stopniowo zatracała charakter wojskowy i wkrótce zaczęli napadać na miejscową ludność, podobnie jak bracia Parysowie.  W oddziale Lisa - Zarówno w czasie okupacji niemieckiej jak i po 1944r. - służyło wielu oddanych sprawie niepodległościowej żołnierzy. Część z nich pozostawała na stałe w oddziale, inni włączali się w razie potrzeby w akcji.
            Akcje dywersyjne przeprowadzane przez Lisowczyków w centrum niemieckiego poligonu wojskowego budziły duże zaniepokojenie okupanta, zwłaszcza, że po ich dokonaniu partyzanci znikali w lesie, stając się nieuchwytni. Jesienią 1942 r. rozbrojono w Dziubkowie grupę żołnierzy Wehrmachtu, a w niedługi czas później po sterroryzowaniu kolonistów niemieckich w Hykach-Dębiakach zabrano im broń. Przyśpieszyło to ich wyjazd do Hochenbachu i odtąd główny rejon działania Lisowczyków był wolny od ludności niemieckiej.
        Zimą 1942 r. Lis urządził akcję na niemiecką dyrekcję lasów w Dębie, gdzie udało mu się zdobyć m.in. broń myśliwską. Ale największy rozgłos zyskał po akcji rozbicia obozu jenieckiego W Hucie Komorowskiej, gdzie uwolniono część jeńców radzieckich. Niektórzy z nich przyłączyli się następnie do oddziałów partyzanckich.
        Oddział Lisa uczestniczył w rozbrajaniu niemieckich komisji kontyngentowych; m.in. w Padwi odebrano zarekwirowane bydło zwracając je właścicielowi.   
             Józef Lis nie zgłosił szefowi gestapo nocnych wizyt syna w domu. Niemcy jednak nie zrezygnowali z ujęcia Wojtka. W roku 1943 wyrusza do Toporowa ekspedycja pacyfikacyjna, kierowana przez Engelhardta . O godzinie czwartej nad Ranem Niemcy otoczyli dom lisów i dokonali rewizji, w czasie której pobito ojca Wojtka, nie oszczędzając nawet jego małoletniej siostry Weroniki. Za wszelką cenę starano się wymusić na nich wskazanie miejsca ukrycia poszukiwanego. Dopiero zbita i sterroryzowana dziewczynka wskazała miejsce w którym się schował.
           Wojtek Lis przebywał wówczas w swoim szałasie w Księżnym Lesie. Obudził go ruch samochodów i strzały dobiegające od strony gospodarstwa rodziców. Zorientował się, iż jest celem niemieckiej ekspedycji. Kilkunastu żołnierzy otoczyło drewniany domek, spodziewając się zbrojnego oporu. Ale szałas był pusty. To jeszcze bardziej rozwścieczyło uczestników obławy. Wówczas aresztowano, Józefa Lisa, jego żonę Marię i bratową oraz córkę Weronikę, a zabudowania podpalono.
             Aresztowanych przewieziono do siedziby gestapo w Mielcu i oddano „pod opiekę" Rudolfa Zimmermanna - znanego kata i oprawcę. Gestapowcy starali wymusić torturami wskazanie miejsca pobytu Wojtka. Jednocześnie rozgłosili, że jeżeli Wojciech Lis sam odda się w ręce gestapo, to uwolnią jego rodzinę. Gdy ta wiadomość dotarła do niego zaczął się  kolejny dramat. Chciał się oddać w ręce gestapo, jednak ksiądz który był zaprzyjaźniony z jego rodziną odradził mu tego. Argumentacja księdza była logiczna, twierdził on, że jeżeli Wojtek zgłosi się sam to i tak Niemcy nie wypuszczą jego rodziny. Zrobią tylko pokazową egzekucje o wydźwięku propagandowym, w czasie której zginie on sam wraz z bliskimi.     W początku 1943 roku Józefa Lisa oraz jego córkę Weronikę przewieziono na Borek, w miejsce, gdzie wcześniej zamordowano Żydów mieleckich, i tam ich rozstrzelano. Najpierw zginął ojciec Wojtka. Jego córka widząc, że ją również czeka śmierć - stawiała opór gestapowcom. Została obita kolbami, ściągnięta z samochodu siłą, potem otrzymała śmiertelny strzał. (Ich zwłoki ekshumował własnoręcznie Wojciech Lis w 1945 roku i przeniósł na cmentarz w Ostrowach Tucholskich).
            Marię Lis (z domu Altamer) gestapowcy przewieźli do więzienia w Tarnowie, w obawie przed zbrojną akcją mającą na celu jej uwolnienie. Od losu, jaki spotkał jej męża i pasierbice, ocaliło ją austriackie pochodzenie. Po pewnym czasie została zwolniona.
            Po wymordowaniu rodziny, kiedy Wojtek ochłonął z osobistej tragedii, stał się jeszcze bardziej operatywny. Nikt z Niemców nie przewidział, jak silny może być odwet jednego człowieka po stracie ojca i siostry. Partyzanta który do tej pory, przede wszystkim rozbrajał i puszczał wolno żołnierzy Wermachtu.  A było to tak, na terenie poligonu wojskowego Niemcy urządzili olbrzymią strzelnicę dla Wermachtu. Po dokonaniu rozpoznania Wojtek doszedł do wniosku, że również i on może z niej skorzystać - podczas ćwiczeń w strzelaniu istnieje możliwość zapolowania na „szwabów". Elementem sprzyjającym realizacji zuchwałego pomysłu był otaczający strzelnicę wysoki las. Upatrzywszy sobie na urządzenie stanowiska strzeleckiego drzewo, podchodził w pobliże i czekał na przybycie żołnierzy Wehrmachtu. Kiedy rozległy się strzały na strzelnicy, Wojtek wspinał się na drzewo i - biorąc na muszkę swego karabinu wybranego Niemca - „włączał" się do ćwiczeń w strzelaniu. Echa wystrzałów polskiego partyzanta mieszały się ze strzałami oddawanymi do tarczy. Żołnierze niemieccy nie przypuszczali, że sami stali  się celami strzałów. Część żołnierzy po takim ostrzale zostawało rannymi, wielu poległo. Dowodzący strzelaniem oficer sądząc, że ofiary zostały zabite kulami nowicjuszy Wehrmachtu - spisał je na straty i kazał pochować na leśnym cmentarzyku. 
               Aby bardziej przybliżyć obraz tamtych dni, przedstawiam fragment wspomnień  Leon Tacika - „Groźnego" żołnierza Wojtka Lisa.
             Pochodzę z Mielca, gdzie przyszedłem na świat w 1924 roku. Ojciec mój był robotnikiem. Pracował u Żydów, a w 1936 r. Przeniósł się do pracy przy budowie wytwórni PZL. Wojciecha Lisa znałem sprzed 1939 roku, ale nie przyjaźniłem się z nim, ponieważ on był z rocznika 1913 i między nami było 11 lat różnicy wieku; on miał starszych kolegów. Do ZWZ wstąpiłem w 1940 r. Zostałem zaprzysiężony do organizacji przez Stanisława Leśniaka - „Grzmota" - z Trześni. Będąc w grupie dywersyjnej lotnej podlegałem mu do marca 1944 r. Chcąc uniknąć wywiezienia na roboty przymusowe oficjalnie pracowałem w majątku niemieckim w Trześni. Ponieważ nastąpiły wsypy i kilku ludzi zostało aresztowanych, Leśniak obawiał się, że nasza placówka może ulec likwidacji i skierował mnie do oddziału Lisa. Aby zatrzeć ślady za sobą upozorowałem mój wyjazd na roboty w Rzeszy. Na moje nazwisko zgłosił się pewien mieszkaniec Tuszowa, który w drodze uciekł z transportu.
          W okresie okupacji niemieckiej chodziliśmy w mundurach Wehrmachtu. Wojtek Lis nosił mundur oficera niemieckiego i gdy spotykał na drodze starszego stopniem oficera, a nie miał zamiaru go zaatakować, to nawet oddał mu honory wojskowe. Byliśmy nie do rozpoznania przez Niemców. Zresztą nie tylko - mnie w mundurze niemieckim nie rozpoznał własny ojciec, którego napotkaliśmy na drodze idąc z Wojtkiem. Nie chcąc się dekonspirować przed rodziną, ja również zachowałem się jakbym go nie znał. Gdy mijaliśmy mieszkańców wioski, byli przekonani, że jesteśmy żołnierzami niemieckimi. A myśmy tymczasem czyhali na wehrmachtowców jak lis na padlinę.
          Pewnego jesiennego dnia 1943 r. Wraz z Wojtkiem i Staszkiem Lisem szliśmy leśną przecinką. Zaraz za Mościskami zauważyliśmy, że drogą jedzie konno oficer niemieckiej żandarmerii polowej. Ponieważ jechał sam, postanowiliśmy go ująć. Ukryci w przydrożnych zaroślach czekaliśmy aż się zbliży. Gdy podjechał na naszą wysokość, wyskoczyliśmy z okrzykiem: Halt! Hande hoch! Gdyby wiedział, że będzie miał do czynienia z polskimi partyzantami na pewno by uciekał. Ale sądził, że jesteśmy Niemcami i zaszła jakaś pomyłka. Zatrzymał więc konia, do którego podszedłem i złapałem za cugle. Oficer zeskoczył z siodła. Kiedy był już na ziemi, Wojtek ściągnął z niego automat i nakazał mu iść w kierunku pobliskich zarośli leśnych, a ja prowadziłem konia. Odprowadziliśmy go kilkadziesiąt metrów, na leśną polanę i nakazaliśmy zdjąć mundur. Wojtek jego automat zawiesił na szyi, konia przywiązaliśmy do drzewa. Kilkanaście metrów dalej ze Staszkiem Lisem zapaliliśmy papierosy. W pewnym momencie rozebrany już do kaleson Niemiec rzucił się na Wojtka, chwycił za automat i powalił go na ziemię. Ponieważ był rosły i silny, podobnie jak Wojtek, zaczęli się obaj szamotać. Niemiec uchwycił swój automat starając się lufę skierować na Wojtka i oddać strzał. Obaj ze Staszkiem podeszliśmy do nich, ale nie sposób było strzelać, gdyż raz jeden był na górze, a za moment drugi. Trzeba było dopiero lufę przystawić do głowy żandarma i nacisnąć spust, aby się uspokoił i wypuścił Wojtka. Po zastrzeleniu Niemca zabraliśmy jego blaszkę identyfikacyjną, aby go nikt nie rozpoznał, zwłoki zaciągnęliśmy głęboko w las i przykryliśmy gałęziami. Dopiero na wiosnę natknęło się na trupa bydło leśniczego. Nikt zaginionego Niemca nie poszukiwał.
            Wojtek zaczął stwarzać wiele kłopotów komendantowi obozowego gestapo, Który musiał odtąd często tłumaczyć się przed dowództwem ze swej nieudolności w ujęciu groźnego partyzanta. Ponieważ dotychczasowe metody ujęcia Lisa okazały się nieskuteczne, Engelhardt  obmyślił nowy sposób działania. Nawiązał kontakt z księdzem Dominikiem Litwińskim, proboszczem parafii w Ostrowach Tuszowskich, często przejeżdżającym obok jego kwatery w Porębach Wojsławskich, starając się zmusić go do przekazania listu Wojtkowi. Ksiądz Litwiński początkowo odmówił. Dopiero pod groźbą zesłania do obozu podjął się dostarczenia korespondencji adresatowi.
               W liście tym szef obozowego gestapo zaproponował Lisowi zwolnienie z więzienia ojca, matki i siostry, a nawet odbudowę domu w Toporowie i wynagrodzenia poniesionych szkód materialnych, pod warunkiem oddania Niemcom wszelkiej posiadanej broni. Treść listu była bardzo naiwna, a jakikolwiek rozejm i zawieszenie broni nie wchodziły w rachubę. Toteż Wojtek wspólnie z księdzem Litwińskim zredagowali odpowiedź: „Zamordowanych nie wskrzesisz. Ojciec mój i siostra zostali zamordowani z twojego rozkazu. Za tę i inne zbrodnie, które popełniasz, zostaniesz ukarany".  Ks. Litwiński doręczył tę odpowiedź gestapowcowi, który po jej przeczytaniu wpadł w szał, rozbił stół i wystrzelał 4 magazynki ze swojego „parabellum". Księdza Litwińskiego puścił jednak wolno.
                W niedługim czasie później Engelhardt dostarczył przez księdza drugi list do Wojtka, proponując w nim spotkanie na plebani w Ostrowach Tuszowskich w celu omówienia sprawy odszkodowań dla Lisa w związku z pacyfikacją domostwa i wymordowania rodziny. Wojtek po pewnym przemyśleniu sprawy uznał spotkanie za możliwe, o czym powiadomił gestapowca. Podjął jednakże działania ubezpieczające, bowiem mogła to być prowokacja. Wojtek nie myślał o otrzymaniu odszkodowania, ale chciał stanąć oko w oko ze swym najgroźniejszym przeciwnikiem i przekazać swoje żądania.
               Do spotkania przygotował się bardzo starannie, obsadzając uzbrojonymi partyzantami pod dowództwem Piątka wybrane stanowiska przy drodze od strony Toporowa i Pateraków; „Regiusz" - Ludwik Magda ubezpieczał z erkaemem tzw. Złote Góry. Wszystkie Środki okazały się jednak zbyteczne, ponieważ  Engelhardt nie przyszedł na spotkanie, co uznano za tchórzostwo. W rzeczywistości nie należał on do ludzi bojaźliwych, wręcz przeciwnie - był odważny i ryzykował. Ta odwaga i nadmierne ryzyko przekraczały nieraz granice rozsądku. Nie jeździł nigdy samochodem, lecz bryczką zabraną z powozowni hr. Potockiego w Łańcucie, urządzając przejażdżki po okolicznych lasach, mimo świadomości, że tam czyha Lis na jego życie. Był zbyt pewny siebie i przekonany, że to właśnie Wojtek zginie z jego ręki. Niejednokrotnie w nocy zaprzęgał parę koni, zabierając do bryczki erkaem oraz inną broń i wyjeżdżał do lasu. W przejażdżkach tych towarzyszył mu jego adiutant - Willi Angekost. Jeżdżąc drogami na terenie lagru wywoływał Wojtka po imieniu żeby się pokazał, ale - na swoje szczęście nie mógł go napotkać.
                 W kolejnym, trzecim liście skierowanym do Wojtka,  Engelhardt prosił, aby przeniósł się na inny teren i tam prowadził działalność. I ten list nie pozostał bez odpowiedzi. Wojtek odpisał gestapowcowi krótko: „Dni twoje zbrodniarzu policzone. Zginiesz z mojej ręki". Engelhardt nie uląkł się groźby. Używając różnych przebrań i mając przy sobie wiernego kamrata Willego, z ukrytą pod płaszczem bronią rozpoczął poszukiwania zuchwałego partyzanta. Obaj Niemcy odwiedzali domy pod pozorem zakupu nabiału czy wódki, mając nadzieję, że wreszcie gdzieś napotkają Lisa. Wiadomość o dwóch przebierańcach, wałęsających się po leśnym terenie i szukających kuli dla siebie szybko dotarła do leśnego dowódcy. Nie spieszył się z likwidacją Engelhardta mając na uwadze ewentualny odwet na ludności cywilnej. Tymczasem Wojtek przygotowywał akcję na magazyny wojskowe na Smoczce. Potrzebnych informacji dostarczyła mu „Halina" - Anna Radłowska, zatrudniona w gospodarstwie ogrodniczym i kantynie niemieckiej oraz „Jerzy" -NN, młody wysiedleniec pracujący w gospodarstwie obozowym- oboje pozostawali w kontakcie z Wojtkiem.
                   Latem 1943 roku Lisowczycy przebrani w mundury niemieckie, przedstawiwszy sfałszowane dokumenty, wywieźli samochodem większą ilość broni, amunicji, oporządzenia wojskowego i żywności. Niemcy zorientowali się, że był to zuchwały napad, dopiero wtedy, gdy okazało się, że nie działa telefon obozowy. Pościg wyruszył we wskazanym przez wartownika kierunku, który zauważył samochód skręcający na leśny trakt, ale i tak nie zdołali go odszukać.
         Ponieważ wszelki ślad po sprawcach napadu zaginął, szef gestapo zagroził pacyfikacją Poręb Wojsławskich, o ile w przeciągu dwóch tygodni nie zostaną oni ujawnieni. Wobec realnej groźby, Lis napisał list do szefa gestapo, proponując osobiste spotkanie. List ten został podrzucony przez „Halinę" do mieszkania gestapowca, podczas jego nieobecności. Do osobistego spotkania dwóch przeciwników doszło w lasach koło Trześni, w wyznaczonym przez Wojtka terminie.
           Na rozmowę Lis wyznaczył miejsce pod charakterystycznym, rozłożystym dębem, rozmieszczając w pobliżu swoje ubezpieczenie. O wyznaczonej godzinie przyjechał bryczką Engelhardt ze swoim adiutantem. Po spektakularnym odłożeniu broni przez Wojtka, to samo uczynił oficer gestapo, po czym Lis zwrócił się do niego:
-         Wiem, że znasz język polski, więc tłumaczyć nie potrzebuję. Straszysz pacyfikacją wioski, ale pamiętaj, że jeżeli to uczynisz, to ja puszczę z dymem cały twój obóz, a za każdego zabitego Polaka zginie jeden Niemiec. Wiesz, że mam takie możliwości, więc zastanów się nad tym.
             Obaj gestapowcy, mając świadomość, że za drzewami czuwają na ubezpieczeniu żołnierze Lisa, nie próbowali czynić żadnych niepotrzebnych ruchów. Po zakończeniu rozmowy rozeszli się po dżentelmeńsku. Do pacyfikacji nie doszło.
             Zimą 1943 r. Wojtek oraz Stanisław Lis i Józef Mrozik, przebrani w mundury niemieckie, posługując się motocyklem z przyczepą, podjechali pod biuro projektów rozbudowy lagru (Herez Betleitung) na Smoczce i zabrali stamtąd przygotowane plany, które następnie przekazano AK. Odtąd wywiad akowski posiadał dokładne dane dotyczące zamiarów i rozplanowania obozu. Do śmiałych należała także akcja wypadowa do Pustkowa, gdzie zdobyto materiały dotyczące broni rakietowej V- 1.
                    Niestety w artykułach dr Mirosława Maciąga nie znalazłem kontynuacji tego tematu, jedynie co może mieć jakiś związek ze sprawą, to opowieść siostry mojej babci. - Pewnego razu do domu w którym mieszkali w Sarnowie, Wojtek Lis przyprowadził  człowieka NN, powiedział, że jest to angielski lotnik którego samolot ugrzązł w miejscu lądowania. Poprosił o ukrycie go na pewien czas. Opowiadała jak do ziemianki w której go ukryto zanosiła mu jedzenie, bardzo lubił mleko, próbowała nawiązać z nim kontakt poprzez naukę znaczenia polskich słów. Natrafiłem w rodzinnych opowieściach na jeszcze jeden element tego epizodu. lotnik ten podarował Wojtkowi swój złoty zegarek, ponieważ zegarek Wojtka chodził niezbyt dokładnie.  Było to bardzo ważne, aby o dokładnym czasie Wojtek mógł wydać rozkaz,  oświetlić miejsce zrzutu lub lądowania samolotu.   Zastanawiający jest fakt, po co lądował ten samolot? I dlaczego, to właśnie oddział Lisa przyjmował go?  W tamtym okresie oddział  Lisa nie był w strukturach AK, a tylko z nimi współpracował. Czy jest możliwe, aby w tamtym czasie Wojciech Lis wraz z oddziałem podlegał bezpośrednio wywiadowi  Angielskiemu i wykonywał dla niego zadania? Czy miało to związek z bronią rakietową V- 1? Nie udało mi się jak do tej pory rozwikłać tej zagadki. Myślę, że jeżeli wywiad Brytyjski chciał mieć kogoś kto by wykonywał działania na terenie ściśle szczerzonego poligonu, to mógł by nim być właśnie Wojciech Lis.
              Oddział Lisa stał się u okolicznych mieszkańców symbolem walki o niepodległość. Przekazywano mu każdą rzecz, która mogła się przydać leśnemu wojsku - pojedyncze sztuki broni, amunicji, uzbrojenia, wyposażenia wojskowego, polskie mundury.  Atutem Lisa była jego duża ruchliwość. Stanowił także pewnego rodzaju tarczę osłonową dla akcji dokonywanych przez dywersję AK w tym rejonie. Z reguły każdą akcję dywersyjną przeprowadzoną przez ludzi z AK podziemna propaganda, aby uniknąć represji na ludności, starała się przedstawić jako robotę Lisa. Toteż obok „Jędrusia" należał do najbardziej poszukiwanych przez gestapo „bandytów" w Generalnym Gubernatorstwie. Wojtek ukierunkował swą działalność na dokonywaniu „angryfów" na niemieckie magazyny wojskowe i transporty żywności przeznaczone dla potrzeb oddziałów na poligonie oraz odbieranie skonfiskowanego bydła. Okupant, chcąc usprawnić transport, od Nowej Dęby do Pateraków zbudował kolejkę wąskotorową, którą dowożono zaopatrzenie na teren poligonu, a z okolicznych lasów wywożono drzewa. Wojtek polował na transporty z żywnością, a Niemcy, mimo obstawiania ich silną eskortą, nie byli w stanie skutecznie temu zapobiec.

             W oddziale Lisowczyków, zarówno podczas okupacji niemieckiej jak i sowieckiej, przebywał pochodzący z Książnicy Jan Rydzowski „Dębica".
  W listopadzie 1942 r. Jako 19-letni chłopiec został on wywieziony przez okupanta na roboty przymusowe. Pracował w zakładach przemysłowych na terenie Austrii, skąd w kwietniu 1943 r. Udało mu się zbiec i powrócić do Podleszan. W miesiąc później został aresztowany przez gestapowca Rudolfa Zimmermanna i za ucieczkę z robót wywieziony do obozu w Pustkowie. Zwolniono go natychmiast po odbyciu 3-miesięcznego pobytu karnego. W tym czasie Niemcy aresztowali i rozstrzelali w Dębie jego brata Stanisława oraz pochodzącego z Wólki Książnickiej kolegę Motyla. Chcąc uniknąć ich losu Rydzowski wraz z siostrą i ojcem przeniósł się z Podleszan do Trzęsówki (matka zmarła w 1942 r.)
          W sierpniu 1943 r. Nawiązał kontakt z oddziałem Wojciecha lisa i związał z nim swój los na pięć lat. Brał udział niemal we wszystkich akcjach dywersyjnych od początku powstania oddziału aż do jego likwidacji w 1948 r. Uczestniczył m.in. w akcjach na kolonistów niemieckich w Hykach-Dębikach i w Goleszowie.
            30-osobowy oddział Lisowczyków prowadzony przez Rydzowskiego, przebrany w mundury Wermachtu i uzbrojony w broń niemiecką, pod osłoną nocy przeprawił się przez Wisłokę i spędził dzień w gospodarstwie Piękosiów i Wójcików w Podleszanach. Wieczorem wyruszono na kolonię niemiecką w Goleszowie. Mieszkał tam okupacyjny wójt Kurz, gorliwie wysługujący się Niemcom, który spowodował śmierć dwóch młodych ludzi w Dębicy: był też sprawcą wywiezienia wielu osób na przymusowe roboty do Rzeszy. Oddział skierował się więc do Kurza. Wymierzono mu karę chłosty, skonfiskowano konie i zgromadzony zapas żywności: innym kolonistom odebrano broń, a przy okazji miejscowy sołtys Adam O. Otrzymał „upomnienie" na tylną część ciała. Po akcji oddział przeprowadził przez Wisłokę i wycofał się w lasy rzochowskie.
                 Zimą 1943 r. Po dokonaniu konfiskaty bydła przez Lisowczyków, Niemcy urządzili obławę na partyzantów, jednak nie udało im się nikogo ująć. Zabrane bydło starali się odszukać w lesie, wykorzystując w tym celu nawet samolot obserwacyjny, ale poszukiwania okazały się bezskuteczne. Aresztowano wówczas niektórych mieszkańców Huty Komorowskiej podejrzanych o współudział w akcji, jednak niczego im nie dowiedziono i zostali jeszcze tego dnia zwolnieni. W niedługi czas później Lis przeprowadził podobną akcję na gospodarstwo niemieckiego zarządcy w Cmolasie, zabierając mu kilka sztuk bydła. Przy okazji udzielając Niemcom „pouczenia" na temat postępowanie z zatrudnionymi u siebie polskimi robotnikami.
                Chcąc zrekompensować spowodowane przez Wojtka straty, w wioskach przyległych do poligonu okupant zarządził wielką akcje konfiskaty bydła. Zabrane chłopom krowy spędzono na plac, skąd później wieczorem, już przy poświacie księżyca, zaczęto pędzić w stronę Mielca, gdzie miały zostać załadowane do wagonów kolejowych. Gdy eskortowana przez Niemców kolumna bydła zbliżała się do zabudowań Trześni, na drogę wyszedł Wojtek i zatrzymał konwój. Polecił, aby eskorta zbliżyła się do niego, a kiedy Niemcy się zbliżyli, nakazał im złożyć broń w kozły, co uczynił bez zbędnego ociągania. Następnie polecił chłopom bydło zawrócić, pognać je, skąd zostało zabrane i zwrócić właścicielom. Jeszcze tego dnia krowy powróciły do stajni, a Niemcy - do komendanta poligonu. Zameldowali oczywiście o zajściu. Obeszło się bez represji. Od tego czasu okupant zaniechał konfiskaty bydła.
                Nie chcąc narażać życia swoich żołnierzy, niektóre drobniejsze akcje Wojtek przeprowadzał sam, bez obstawy. W biurze rozdzielczym kart żywnościowych, mieszczącym się przy jednej z głównych ulic Mielca, naprzeciw siedziby żandarmerii, pojawił się Lis, który - po sterroryzowaniu pracowników - zabrał przeznaczone do rozdania karty. Trafiły one następnie do rąk ludności wiejskiej.
                 Polowaniom na upatrzonych prześladowców Wojtek nadawał charakter spektakularny, żeby wiedzieli, kto jest ich śmiertelnym wrogiem. Na sprawcę spalenia gospodarstwa w Toporowie polował aż do skutku. W przypadkowym spotkaniu w lasach koło Szydłowca, spełniły się słowa Wojtka przekazane gestapowcowi kiedyś w liście: „Zginiesz zbrodniarzu z mojej ręki". Szefa gestapo  Engelhardt wraz ze swoim adiutantem zostali przez niego  zastrzeleni. Przed śmiercią Engelhardt oprawca między innymi żydów mieleckich, miał okazje spojrzeć w oczy Wojtkowi, ale już z pozycji leżącej. W porozumieniu z sołtysem wsi Szydłowiec ustalono, aby zwłoki obu zabitych wydać Niemcom o czym zawiadomiono komendę Wehrmachtu w Smoczce. Zaznaczono w liście, że po odbiór zwłok może przyjechać najwyżej dziesięciu niemieckich żołnierzy, ale bez broni. Wojtek gwarantował im nietykalność. Ludność obawiając się pacyfikacji, szukała schronienia w lasach. Zastosowane środki ostrożności okazały się jednak zbyteczne - Niemcy zastosowali się do zaleceń podanych w liście, pacyfikacji nie było. I tu wydarzyła się rzecz bynajmniej dziwna, nie było represji za zabicie niemieckiego oficera na dodatek szefa gestapo? Dlaczego?  Jedna z hipotez była taka. Prawdopodobnie Engelhardt był również  znienawidzony przez swoich podwładnych, w napadzie furii potrafił zastrzelić jednego ze swoich żołnierza za to tylko, że w trakcie obławy nie złapał Wojciecha Lisa. Podwładni gestapowca mogli prawdopodobnie zafałszować raport  o śmierci Engelhardta, przedstawiając przebieg zdarzenia jako nieszczęśliwy wypadek na polowaniu. Czy Wojtek mógł im zrobić przysługę zabijając tego zbrodniarza?  
               Latem 1944r. Dowódcy plutonu AK w Trześni S. Leśniakowi przypadło odebrać przysięgę podporządkowującą Armii Krajowej oddział Wojciecha lisa. W dniu 24 lipca 1944r. Zarządzono pogotowie do akcji „Burza". Jako miejsce koncentracji oddziałów wyznaczono lasy w rejonie Hyków-Dębiaków, gdzie powstał batalion „Hejnał". Liczebność batalionu, w skład którego wszedł m.in. oddział W. Lisa, wynosiła około 100 żołnierzy. Głównym zadaniem batalionu było atakowanie z zasadzki i likwidowanie drobnych oddziałów niemieckich na szosie Tarnobrzeg - Baranów - Mielec oraz opanowanie Mielca i lotniska w Chorzelowie. Na przełomie lipca i sierpnia stoczono szereg potyczek z Niemcami w rejonie Padwi, Jaślan, Tuszowa i Malinia.  Wojtek miał niewiarygodne szczęście - wielokrotnie udawało mu się ujść z  gęstej strzelaniny i nie został nawet zadraśnięty kulą. Znając trakty leśne, w okresie „Burzy" z bazy w Hykach-Dębiakach dokonywał  wypadów atakując wycofujące się oddziały niemieckie. Szczególną jego zaletą była niezawodność strzału - potrafił trafić do celu nawet w półmroku. Cechowała go duża odwaga i poczucie żołnierskiej przyjaźni, toteż potrafił zdobyć autorytet zarówno wśród podkomendnych jak i przełożonych. W dniu 4 sierpnia doszło w Hykach do spotkania komendanta Obwodu AK z pułkownikiem radzieckim, któremu kpt. „Sosna" zgłosił gotowość współdziałania oddziałów AK z wojskami sowieckimi.
   Ponownie odwołam się do wspomnień z tamtego okresu, Leon Tacika - „Groźnego" żołnierza Wojciecha Lisa.
                  „ W lipcu 1944 r. Komenda Obwodu AK w ramach przygotowań do akcji „Burza" zorganizowała w lasach koło Hyków Dębiaków oddział „Hejnał", w którym i ja się znalazłem Komendę nad oddziałem Lisa objął wówczas por. Marian Manowski - „Żuk", skierowany tam przez por. Piotra Pazdro -„Rolnika". Ponieważ w przeciwieństwie do Wojtka „Żuk" był tam w ogóle nie znany, pluton w dalszym ciągu nazywano oddziałem Lisa, tym bardziej, że Wojtek nie używał pseudonimu, lecz występował pod własnym nazwiskiem. Do „Hejnału" zgłosili się partyzanci z bronią, jaką który posiadał. Część jednak była bez broni i nie posiadała stażu w lesie.
           Pewnego lipcowego dnia, gdy przebywałem w zgrupowaniu koło Hyków Dębiaków, usłyszeliśmy odgłosy strzałów. Była akurat pora obiadowa i partyzanci spożywali posiłek. Zanim wysłano patrol rozpoznawczy - który doniósł, że do lasu zbliża się oddział niemiecki- wśród partyzantów, zwłaszcza tych, którzy nie posiadali broni zrobił się popłoch. Zaczęli zdejmować opaski, chować je do kieszeni i uciekać w bezpieczne miejsca. Nie udało się ustalić czy Niemcy zostali powiadomieni o miejscu naszej koncentracji, czy też znaleźli się w tym rejonie przypadkowo. Zapewne jednak nie wiedzieli, że znajduje się tam nasze zgrupowanie, gdyż w sile jednego plutonu (około 30 żołnierzy) nie zapędzaliby się do lasu. Wojtek Lis, Leśniak oraz „Stalowy" zebrali natychmiast swoich ludzi i wyruszyli na spotkanie z Niemcami. W tyralierze uczestniczyło ponad stu najlepiej uzbrojonych partyzantów. Rozciągnęliśmy się na długość około 1,5 km - aż do Grochowego. Kiedy padły z naszej strony pierwsze strzały, Niemcy na widok partyzantów zaczęli się wycofywać. Inny oddział Niemców czynił w tym czasie przygotowania do rozstrzelania zakładników z Malinia, ale widząc jak wycofują się ich kamraci - zrezygnował z egzekucji i też się wycofał."    
          I tak oto skończył się okres okupacji niemieckiej na terenie Rzeszowszczyzny, wydawać by się mogło, że teraz rozpocznie się normalne spokojne życie dla bohaterów tej historii. Niestety stało się inaczej, w czasie okupacji niemieckiej właściwie wszystko było jasne, z okupantem należało walczyć, swoich chronić. Proste co? - Jednak to co wydarzyło się po przejściu frontu, nie było już takie oczywiste. Wymagało określenia się po jednej ze stron, tylko w jaki sposób uświadomić sobie, że są jakieś strony i gdzie? Okres po wyzwoleniu okazał się jeszcze bardziej dramatyczny dla ludzi biorących udział w moim opowiadaniu, niż sama wojna i okupacja. Nikt z nich nie przypuszczał, że po wyzwoleniu dojdzie do wojny domowej w naszym kraju. Wojny o której nie uczono mnie w szkole, dla mojego pokolenia ten epizod naszej historii był raczej nieznany.          
        Powróćmy do dalszych losów naszego bohatera. Wojtek   zakochał się  w dziewczynie o imieniu Maria, koszmar wojny miał już za sobą, chciał wybudować dom założyć rodzinę. W sierpniu 1944 r. zgłasza się do służby w milicji w wyzwolonym spod okupacji Mielcu. NKWD starało się pozyskać Wojtka do współpracy w wyłapywani żołnierzy AK, kiedy odmówił został aresztowany. I to był właśnie ten moment, w którym Wojtek poznał jedną ze stron, mógł na niej pozostać. Mieć pracę, założyć rodzinę, wybudować dom, i żyłby może do dziś opowiadając jak umacniał władze ludową. Jego sprzeciw oznaczał dla niego wyrok, pożegnanie się z marzeniami o normalnym życiu. Stanął po przeciwnej stronie, na przeciw kolejnego po faszyzmie  totalitarnego systemu. 
              Będąc w areszcie, wyłamuje drzwi celi  w której przebywa, ogłusza wartownika i w ten oto sposób wychodzi na wolność. Był jeszcze jeden aspekt tej ucieczki. - Otóż ogłuszonym wartownik był żyd o imieniu Josek, przez okres okupacji  Wojtek ukrywał go w swoim oddziale. Przypuszczam, że to właśnie on mógł pomóc mu w ucieczce. Przez trzy miesiące Wojtek ukrywał się w prywatnym młynie należącym do
Edwarda Winsch w Hykach-Dębiakach pełniąc tam obowiązki magazyniera i prywatnego strażnika. W marcu 1945r. Funkcjonariusze UB i MO podjechali nocą do wsi, otoczyli zabudowania młynarza starając się aresztować Lisa, który jednak wymknął się im z obławy i rozpoczął ponowną działalność partyzancką.
          Dnia 11 kwietnia 1945r. Przebywający na terenie Ostrowów Baranowskich Wojtek ostrzelał patrol UB i MO z posterunku w Cmolasie, który przyjechał aresztować partyzantów i zmusił go do wycofania się ze wsi. 9 maja podjął próbę odbicia aresztowanych przez UB dezerterów z milicji: Stanisława Gawryłę i Józefa Witka, których jednak nie udało się uwolnić z rąk stalinowców. W nocy z 16 na 17 maja Lis ostrzelał dom funkcjonariusza UB Jana Kochanowicza w wiosce Staniszewskie. W miesiąc później trzydziestu żołnierzy z oddziału Lisa przeprowadziło akcję na posterunek w Raniżowie, w czasie której wymierzono karę chłosty zbyt gorliwym milicjantom, zabrano wszystkie akta, pieczątkę i maszynę do pisania. W akcji zdobyto 11 karabinów, 2 pistolety, 2 granaty i amunicję. Rozbrojonych i rozmundurowanych funkcjonariuszy pozostawiono w bieliźnie. 10 maja 1945 roku, na zalesionym terenie w Nowej Wsi, Lis ostrzelał szefa PUBP w Kolbuszowej, Tadeusza Wiśniewskiego. W dziesięć dni później w lesie pod Komorowem przeprowadził podobną akcję na grupę funkcjonariuszy MO z Majdana Królewskiego, stanowiącą ubezpieczenie kierownika Powiatowego Urzędu Informacji i Propagandy, niejakiego Witka, którego wraz z trzema milicjantami i wójtem uprowadzono do lasu, gdzie otrzymali „wytyczne" do dalszej pracy. Dowództwo oddziału sporządziło tymczasem wykaz zbyt gorliwych komunistów, wysyłając im ostrzeżenie, a gdy one nie skutkowały wyznaczano czternastodniowy termin na opuszczenie terenu, a w przypadku niezastosowania się - grożono wykonaniem wyroku. Ewidencję komunistów prowadził Ginter, który też wysyłał ostrzeżenia. Między  innymi otrzymali je powiatowy sekretarz PPR w Mielcu. - Kazimierz Karłowicz i jeden z peperowskich aktywistów w Przecławiu.
  
        Ten niezwykle zagmatwany okres, tak wspomina  „Groźny" - Leon Tacik żołnierz Wojciecha Lisa.
                „W oddziale Lisa przebywałem do czasu wkroczenia armii sowieckiej. Oddział nasz z Hyków Dębiaków przez Trześń przeszedł do Mielca w dniu 6 sierpnia 1944 r. Kilku partyzantów przyjechało traktorem skonfiskowanym niemieckiemu baorowi w Trześni, który zaraz został nam odebrany przez Sowietów.
          Gdy NKWD zaczęło nas aresztować i wywozić w nieznanym kierunku (początkowo nikt nie wiedział dokąd), oficerowie Komendy AK zorientowali się w sytuacji, zarządzili zbiórkę i poszliśmy w lasy paterackie. Prócz kilku oficerów był z nami Wojtek Lis. Tam nastąpiło pożegnanie z dowództwem. W pożegnalnym  przemówieniu jeden z oficerów AK podziękował nam za waleczność, spełnienie obowiązku wobec Ojczyzny, podkreślając, że znajdujemy się pod okupacją sowiecką. Broń nakazano nam zachować i nie kontaktować się ze sobą, ponieważ będziemy znajdować się pod obserwacją. Ostrzeżono nas też przed aresztowaniami. Partyzantom stanęły łzy w oczach. Była bardzo przykra chwila. Każdy poszedł w swoją stronę.
            W końcu sierpnia 1944 r. Nastąpiły pierwsze aresztowania. Powróciłem do domu rodzinnego w Trześni, Leśniak natomiast podjął pracę w młynie chorzelowskim, gdzie dojeżdżał z Trześni rowerem. Pewnego dnia przejeżdżając koło mojego domu zwrócił się do mnie: Leon, jak tam masz jeszcze jakąś broń, to przynieś do mnie, to schowam razem. Miałem jeszcze stena. Wziąłem go i udałem się do Leśniaka. Stena oparłem o ścianę i wszedłem do mieszkania. Wyjaśniono mi, że Staszek jeszcze nie powrócił z pracy, ale lada chwila powinien być. Po chwili pies zaczął szczekać - poznałem, że ktoś idzie. Rzeczywiście był to Leśniak, a za nim czterech oficerów NKWD. Był blady jak ściana. Udało mu się tylko mrugnąć do mnie. Jeden z enkawudzistów zapytał mnie, co ja tu robię. Młóciłem zboże - odpowiedziałem. Zostałem poddany rewizji osobistej, ale nie miałem przy sobie interesujących materiałów. Następnie wyprowadzono mnie na podwórze. Okazało się, że przyjechali pod dom dwoma samochodami, przy każdym oknie i drzwiach stało ich co najmniej dwóch. Pozostawionego pod ścianą stena nie spostrzegli, ponieważ drzewa rzucały cień w to miejsce. Nakazano mi usiąść pośrodku podwórza, gdzie pilnowało mnie czterech enkawudzistów. Tymczasem u Leśniaka przeprowadzono rewizję. Znaleziono broń, amunicję i radiostację nadawczą. Wszystko załadowano na samochody. Leśniaka zabrali na samochód i odjechali, a ja zostałem.
              Leśniak wiedział jaką broń zamelinowałem, ponieważ dałem mu jej spis, który NKWD znalazło przy nim. W tydzień później pod mój dom w Trześni przyjechał wojskowy samochód osobowy. Wysiadł z niego Sowiet i zapytał mnie o drogę do sołtysa. Kiedy ją wskazałem nakazał mi wsiąść do samochodu i odezwał się po polsku: No teraz sobie porozmawiamy.
                Początkowo nie wiedziałem o co chodzi. Pojechaliśmy w kierunku Ławnicy. W pewnym momencie zatrzymał samochód i podał mi, ile mam zakopanej broni i amunicji, a nawet miejsce. Było to zgodne ze spisem, jaki podałem Leśniakowi. Sowiet powiedział mi, że oni już wszystko wiedzą, ale jeżeli oddam broń, to będę wolny. Powróciliśmy do Trześni, gdzie znajdowała się placówka NKWD. W nocy zabrali mnie, aby im wskazać miejsce zakopania broni. Kiedy ją wydałem znów zaprowadzili mnie na NKWD, gdzie trzymano mnie do rana.
                 Około godziny 9 przyszedł enkawudzista, oznajmiając mi: Pajdiom do komandira. Ponieważ planowałem ucieczkę, wychodząc zacząłem udawać, że kuleję, gdyż Niemcy mnie postrzelili. Wartownik prowadził mnie do Chorzelowa. Szliśmy trasą, po której prowadziła kolejka wąskotorowa. Był to teren nie porośnięty drzewami. Niewielki las znajdował się dopiero za Trześnią. Gdy weszliśmy do młodnika, postanowiłem, że ucieknę teraz lub wcale. Wiedziałem, że na terenie majątku w Chorzelowie znajduje się bunkier, w którym NKWD trzyma akowców, i gdy zbierze się kilkanaście osób, wówczas wywożą, ich samochodem do Rzeszowa.
     Prowadzący mnie enkawudzista zajęty był skręcaniem papieroa. Wykorzystałem ten moment i rzuciłem się w zarośla leśne. Uciekałem jak błyskawica. Puścił za mną kilka serii z automatu, ale na szczęście kule mnie ominęły. Szybko przebiegłem przez młodnik i dotarłem do wysokiego lasu, który się jednak szybko skończył. W pobliżu na błoniu malińskim znajdowało się ślepe lotnisko, częściowo ogrodzone drutem kolczastym. Tam ludzie paśli bydło. Mieli psa, który zaczął szczekać. Biegnący za mną enkawudzista pobiegł w tamtym kierunku. Gdy się oddalił, udałem się w stronę księżego lasu i tam przesiedziałem na deszczu do wieczora.
                  Po ucieczce eskortującemu mnie enkawudziście, wieczorem udałem się do Sęka w Ławnicy. Zbliżyłem się do domu, jednak do mieszkania nie chciałem wchodzić, gdyż obawiałem się, że tam mogą przebywać Sowieci. Oczekiwałem w pobliżu aż wyjdzie ktoś z domu. Kiedy Sęk wyszedł z wiadrem po wodę, zawołałem na niego półgłosem. Usłyszał i podszedł do mnie. Kiedy opowiedziałem mu całe zajście, powiedział, że dopiero przed chwilą wyszło od niego pięciu enkawudzistów poszukujących kogoś. Ale mimo tego postanowił udzielić mi schronienia. Przyniósł drabinę po której wszedłem na strych i po chwili przyniósł mi świeżą bieliznę i suche ubranie, ponieważ moje było całkowicie przemoknięte, a następnie otrzymałem herbatę i cośkolwiek do zjedzenia. Na strychu spędziłem pięć dni.
                 W tym czasie dowiedziałem się, że w Mielcu władze PKWN-u ogłosiły pobór do wojska, obejmujący m.in. mój rocznik. Podjąłem więc decyzję, że udam się do RKU, o czym zakomunikowałem Sękowi. Zamiast zostać wywieziony na Sybir wolę jechać do wojska i nawet zginąć na froncie niż w łagrach. Przynajmniej bliżej kraju będzie mój grób. Zgłosiłem się więc do RKU i zostałem skierowany do pułku zapasowego organizowanego na terenie Rzeszowa. Był wtedy wrzesień 1944 r. I działania wojenne jeszcze toczyły się. W Rzeszowie przydzielono mnie do27 pułku piechoty, z którym przeszedłem szlak bojowy od Nysy Łużyckiej, Szprewy. Brałem udział w walkach koło Drezna, gdzie zostaliśmy otoczeni przez Niemców i przez cztery dni znajdowaliśmy się w okrążeniu.
                   Spod drezna jednostka nasza została skierowana do Czechosłowacji, do miejscowości Lipa, skąd po tygodniu wyjechaliśmy do Poznania. Tam pobyt nasz również był krótki. Otrzymaliśmy rozkaz wyjazdu do Jeleniej Góry, gdzie zostałem przydzielony do ochrony sztabu. Stamtąd zdezerterowałem około 20 lipca 1945 r. Uciekłem zabierając pistolet TT, na posiadanie którego otrzymałem fałszywe zezwolenie. Uciekło nas wtedy trzech: Jaś Sikora z Malinia, później kierownik młyna, i Wojciech Lubacz z Grochowego. Sikora, z którym się przyjaźniłem, w okresie okupacji niemieckiej był w oddziale Wojciecha Lisa, zaś Lubacz jako członek AK podlegał dowódcy placówki w Grochowem Jasiowi Maziarzowi.
           Jako dezerter zostałem zaopatrzony w fałszywą przepustkę na wyjazd, abym w razie kontroli przez żandarmerię mógł się nią wylegitymować. Jadąc w rodzinne strony napotkałem ubowców znających rejon działania Wojtka. Kiedy im powiedziałem, gdzie jadę, ostrzegli mnie przed działającym na tym terenie Wojciechem Lisem, groźnym „bandytą". Nie przyszło im wówczas na myśl, że to ja zostanę niebawem jego zastępcą i będę „Groźnym".
            Będąc w oddziale Wojtka, mimo obław UB i KBW, przeprowadziliśmy różne akcje. Współpracowała z nami miejscowa ludność, która powiadamiała nas o sile i kierunku wyruszania obław ubowskich, co nam ułatwiało podejmowanie potyczek zaczepnych. Często sprawialiśmy im dużo kłopotu, tak że nie wiedzieli, gdzie uciekać. Zdarzyło się, że tracili samochody ostrzelane pociskami zapalającymi przez Wojtka."
          Mimo podejmowania przeciw Lisowi obław, prowadził on nadal skuteczną walkę ze stalinowskim aparatem terroru. Postanowiono więc ostatecznie się z nim rozprawić. 20 sierpnia 1945r. Połączone oddziały Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz funkcjonariuszy UB i MO z Kolbuszowy przeprowadziły na terenie sześciu gromad (Kosowy, Przyłęk, Ostrowy Baranowskie, Ostrowy Tuszowskie, Trzęsówka i Toporów) szeroko zakrojoną obławę w celu ujęcia Lisa i jego żołnierzy, niemal bez żadnych rezultatów.

   Oto jak wspomina tamte wydarzenia żołnierz Wojciecha Lisa „Groźny" - Leon Tacik.

             „Latem 1945 r. w dniu Matki Boskiej Zielnej wojska sowieckie przy użyciu czołgów i samochodów pancernych urządzili obławę na nasz oddział. Tego dnia przyszedłem z lasu do domu. Matka moja wstała wcześniej i zauważyła przejeżdżający przez Trześń samochód z żołnierzami sowieckimi, a za chwilę następny. Obudziła mnie mówiąc mi o tym. Wziąłem lornetkę, wyszedłem na podwórze i zacząłem obserwować ich ruchy. Koło szkoły w Trześni ustawili dwa karabiny maszynowe wycelowane w kierunku lasu. Przypuszczałem, że będzie jakaś pacyfikacja albo pobór kontyngentu żywnościowego. Ponieważ deszcz zaczął padać nałożyłem na siebie pałatkę, pod którą miałem polski mundur, zabrałem automat, granaty pancerne i wyszedłem z domu w kierunku przysiółka Błoniarze. W pobliżu mnie przejechał następny samochód sowiecki z żołnierzami, ale chyba mnie nie rozpoznali, gdyż kierowca nie zatrzymując się pojechał dalej.
              Kiedy stałem pod drzewem obserwując dalszy przebieg wydarzeń, nadeszła kobiety powracająca z mszy św. Z kościoła w Chorzelowie, które poinformowały mnie, że żołnierze sowieccy zatrzymywali wszystkie osoby i dokonywali rewizji. Poczekałem do południa, a następnie udałem się w kierunku lasu. Po drodze napotkałem znajomego, niejakiego Maziarza, który ostrzegał mnie, że w pobliżu znajdują się żołnierze sowieccy. Idąc w czasie deszczu całą noc dotarłem do placówki, ale nikogo tam nie zastałem. Dopiero rano, gdy się rozwidniło napotkałem Wojtka Lisa z partyzantami naszego oddziału i dołączyłem do nich. Razem było nas około dwudziestu. I gdyby przyszło zginąć w walce, to śmierć nie wydawała się taka straszna, aniżeli w pojedynkę. Wojtek doszedł jednak do wniosku, że trzeba się rozdzielić na mniejsze grupy. Ja pozostałem przy nim. Zachowując ostrożność posuwaliśmy się lasem aż doszliśmy do krzyżówki duktów leśnych. Chcąc rozeznać czy dalsza droga jest bezpieczna wysunąłem się do przodu, ale nic podejrzanego nie zauważyłem. Dałem więc znak kolegom, że mogą iść. Kiedy podeszli, z odległości kilkudziesięciu metrów ukryci w zasadzce Sowieci otworzyli do nas silny ogień z broni maszynowej. Zdawało się, że nas wszystkich wystrzelają, ale z naszych ludzi tylko jeden został ranny. Podszedłem rowem w kierunku gniazda erkaemu, rzuciłem granat mi wszystko się uciszyło. Droga była wolna.
              Obława trwała dwa tygodnie. Przez ten czas wojska sowieckie otoczyły lasy i wioski aż po Dębę. Prócz zwykłych samochodów oddziały pacyfikacyjne były wyposażone w samochody pancerne, czołgi i kuchnie polowe. Na noc na każdej linii krzyżowej urządzano zasadzki. Doszło do kilku potyczek z żołnierzami sowieckimi, ale nie udało im się nikogo ująć. Wojtek wiedział o wszystkich ruchach, ponieważ informowała go o nich okoliczna ludność. Głodni i przemoknięci przechodziliśmy z jednego rewiru leśnego do drugiego. Nie było możliwości wysuszenia ubrania, ani rozpalenia ogniska, gdyż dym mógłby wskazać nasze położenie. O wejściu do jakiegoś domu też nie było mowy, bo wszędzie było pełno Sowietów. Padały przez cały czas obławy deszcze, a w nocy dokuczało przenikliwe zimno. Wydawało się, że nas wtedy wykończą w lesie. Do ziemianek też nie mogliśmy się schronić, gdyż przeważnie zostały odkryte, ale nie zniszczono ich. A tam trzymaliśmy zapasy żywności - Przeważnie mięso obrane z kości. Zasolone i obrane z kości. Zasolone i złożone do beczek mogło być przechowywane nawet przez miesiąc. Beczko te były zakopane w ziemi, nakryte i zasypane piaskiem. Wchodzący do ziemianki nie mógł nawet przypuszczać, że znajduje się w spiżarni leśnego oddziału. Mięsa wybieraliśmy z beczki tyle, ile można było zużyć jednego dnia. Zawieszone na drucie było płukane w strumieniu, a następnie wrzucane do kotła.
                 Nigdy nie opuszczaliśmy placówki, aby pozostawić ją bez zmagazynowanego prowiantu. Na placówce znajdowało się od jednej do trzech ziemianek, a w nich 2-3 zakopane beczki z mięsem, które wskutek wspomnianej obławy sowieckiej trwającej wyjątkowo długo, zostało wyczerpane. W sierpniu 1945 r. Rozpoczęliśmy akcję rozbrajania posterunków MO. Wśród wytypowanych znalazł się posterunek w Wadowicach Górnych, Czerminie i Borowej. Zaopatrzeni w fałszywe dokumenty, jako inspekcja Komendy Wojewódzkiej MO, wraz z Wojtkiem Lisem i kilkunastoma partyzantami przeprawiliśmy się na lewy brzeg Wisłoki. Drogą przez Czermin poszliśmy do Wadowic Dolnych. Zaczęło już robić się ciemno, gdy przybyliśmy do wsi, więc Wojtek postanowił, że zanocujemy w jakimś gospodarstwie, a akcję przeprowadzimy nazajutrz. Do Wadowic Górnych podjechaliśmy furmankami. Najpierw udaliśmy się do Urzędu Gminnego, gdzie zniszczyliśmy pewne dokumenty, a kilku ludzi udało się na wieś, aby zebrać informacje o osobach gorliwie wysługujących się władzy komunistycznej, którym wymierzyliśmy karę chłosty i udzieliliśmy upomnienia.
          Ja z kilkoma kolegami udaliśmy się na posterunek MO, który opanowaliśmy bez trudności, okazując wartownikowi „zaświadczenie Komendy Wojewódzkiej". Funkcjonariusz wobec „przedstawicieli z województwa" byli uprzejmi i służalczy, ale i tak ich to nie uratowało od otrzymania nagany. Najpierw dokonałem przeglądu broni milicyjnej. Okazało się, że nie była czyszczona. Komendant otrzymał za to upomnienie, a milicjanci musieli broń oczyścić. Dopiero, kiedy stwierdziłem, że polecenie zostało dokładnie wykonane, wydałem rozkaz wyniesienia jej na furmankę wraz z amunicją i granatami. Do lasu mogła być zabrana tylko broń przeczyszczona. Akcję przeprowadziliśmy bez zbędnego pośpiechu. Kiedy milicjanci zorientowali się, że zostali rozbrojeni, nie pozostało im nic innego jak powiadomić o „napadzie" Komendy Powiatowej MO w Mielcu.
             Tymczasem odbywała się „inspekcja" kolejnych posterunków. Z Wadowic Górnych pojechaliśmy dwiema furmankami do Czermina. Tam wejście na posterunek i konfiskata broni przebiegła również sprawnie. Ponieważ okazało się, że broń jest nie czyszczona, nie obeszło się bez zrugania milicjantów. W rozmowie z „przedstawicielami Komendy Wojewódzkiej" milicjanci, trzęsąc się przed władzą, stawali niemal na baczność. Takie żarty z funkcjonariuszy potrafił sobie urządzać Wojtek Lis.
           Na posterunek MO w Borowej przybyliśmy wieczorem tegoż dnia. Wartownik, któremu okazano „zaświadczenie" wprowadził nas do budynku. Ponieważ zapadał wieczór, nie było więc czasu na „dokonywanie inspekcji", lecz przystąpiliśmy od razu do rzeczy. Padła komenda „ręce do góry", do której dostosowali się wszyscy milicjanci. Broń została wyniesiona na oczekujące furmanki, po czym wyruszyliśmy w kierunku przewozu na Wisłoce. W akcji m. In. Brali udział: Wojtek Lis, Kostek Kędzior, Jan Rydzowski i bracia Chłopkowie.
          Po przeprowadzonej akcji na trzy posterunki, jeden z wozów był bardzo przeładowany, i zanim dojechaliśmy do wału, złamało się koło. Poszukaliśmy nową podwodę i po przeładowaniu zdobyczy na inny wóz wyruszyliśmy dalej. Przeprowadziliśmy się promem na prawy brzeg Wisłoki; konwój późną nocą dojechał do Chrząstowa. Tam znów zmieniliśmy podwody i Wojtek Lis nakazał jechać w kierunku lasów Tuszowskich.
           Po rozbrojeniu posterunków MO w Borowej, Czerminie i Wadowicach Górnych, jesienią 1945 r. Wraz z Wojtkiem Lisem, kilku partyzantami z naszego oddziału oraz trzema ludźmi od Władka Pezdy z surowej przeprawiliśmy się na lewy brzeg Wisły. Mieliśmy wziąć udział w jakiejś akcji w Staszowie, lecz do niej nie doszło. Rozbroiliśmy natomiast posterunek MO w Rytwianach. Stamtąd po akcji przeszliśmy do lasu Rzędzianowskiego, do gajówki Turkosza. Tam zjedliśmy kolacje i ułożyliśmy się do snu.
           Nazajutrz rano Wojtek wsiadł na motor i pojechał do Toporowa odwiedzić swoją rodzinę. Jechał powoli leśną drogą. Gdy znajdował się niedaleko domu usłyszał wezwanie: Stój! Ręce do góry. Błyskawicznie zeskoczył do rowu i został ostrzelany seriami z broni maszynowej. Jak się niebawem okazało, byli to funkcjonariusze UB z Kolbuszowej i żołnierze sowieccy. Kiedy opróżnili magazynki i zakładali nowe, Wojtek wykorzystał ten moment, ostrzelał ich z pistoletu i poderwał się do ucieczki w najbliższe zarośla leśne. Ubowcy oddali w jego kierunku kilka serii, nie żałując amunicji, ale zdołano mu zaledwie buta i spodnie przestrzelić. Na wysokości metra kule pościnały młode drzewka. Trafiony kilkoma kulami motor dostał się  ręce ubowców; nie ująwszy Lisa chcieli choć taką zdobycz zaprezentować szefowi w Kolbuszowej.
              Tymczasem Wojtek przybiegł na naszą kwaterę do gajówki Turkosza  - z pistoletem w jednej, a czapką w drugiej ręce - i zarządził alarm. Choć wydarzenie miało miejsce niezbyt daleko od naszej kwatery - strzałów nie słyszeliśmy. Wojtek wybiegł pierwszy, poderwał nas, złapaliśmy za broń. I dopiero wtedy zrelacjonował nam pokrótce okoliczności, w jakich doszło do strzelaniny. Kiedy doszliśmy na miejsce wskazane przez Wojtka, ubowców już nie było (motocykla też). Rozdzieliliśmy się na dwie grupy i poszliśmy do Toporowa. Od mieszkańców wioski dowiedzieliśmy się, że ubowcy zabrali cztery rowery i dwie furmanki, na których odjechali w kierunku Kolbuszowej. Udaliśmy się więc w tamtym kierunku i zajęliśmy stanowiska na porośniętej jałowcami polanie. Tam dostrzegliśmy uchodzących napastników. Wojtek oddał w ich kierunku strzał z karabinu, co spowodowało, że zeskoczyli z furmanek i zaczęli się ostrzeliwać. Ponieważ ze wzniesienia, w którym znajdowaliśmy się było dobre pole ostrzału, Wojtek pozostawił tam sześciu ludzi z erkaemem, my natomiast idąc wąwozami zaszliśmy ich od tyłu. Na miejscu potyczki zastaliśmy dwóch rannych żołnierzy sowieckich oraz trzech ubowców, porzucone rowery i dyski do erkaemów. Ubowcy uciekając nie zdążyli zabrać nawet swoich rannych funkcjonariuszy. Wojtek zdecydował, aby wsadzić ich na podwody, założyć prowizoryczne opatrunki i furmankami zabranymi przez ubowców przewieźć ich do szpitala w Kolbuszowej. Motocykla mojego dowódcy jednak nigdzie nie było. Ze Staszkiem Lisem wzięliśmy porzucone dwa rowery i udaliśmy się w pogoń, aby odzyskać ukradziony motor.
                  Jadąc drogą do Toporowa w stronę Przyłęku stwierdziliśmy, że motor był tamtędy prowadzony. Po śladach dojechaliśmy do Przyłęku. Tam w pobliżu drogi znajdowała się wiejska kuźnia, w której zastaliśmy przy pracy kowala. Widząc nas w mundurach wojskowych zapewne nie przypuszczał, że jesteśmy z oddziału Lisa. Zapytany przez nas, czy jacyś wojskowi nie prowadzili drogą motoru. Odpowiedział, że byli u niego i chcieli, abym im motor naprawił, ale on się na motorach nie zna i odmówił. Wyprowadzili więc motor z kuźni na szosę, z myślą, że będzie jakiś samochód jechał w stronę Kolbuszowej, to go zabiorą. Ponieważ kowal nie widział, aby ich zabrał jakiś samochód, doszli do wniosku, że ubowcy sami musieli pchać motor i nie zaszli daleko. Jadąc dalej rowerami, na śródleśnym odcinku drogi napotkali grupę robotników naprawiających leśny trakt. Zeszliśmy z rowerów i rozdzieliliśmy się, aby w przypadku niespodziewanego ostrzału nie znajdować się obok siebie. Robotnicy potwierdzili, że widzieli wojskowych prowadzących motor, którzy nawet przez chwilę odpoczywali z nimi i palili papierosy. Wyruszyli więc dalej. Minęliśmy las, rozglądamy się - nie ma nikogo. Wreszcie za mostkiem zauważyliśmy ślady- chyba poszli do jakiegoś gospodarstwa na śniadanie. Rowery pozostawiliśmy w rowie koło drogi. Idąc w odległości około 20 metrów od siebie dostrzegliśmy po chwili stojący na łące motor, a wokół niego pełno ludzi ciekawskich jak wygląda motocykl Lisa. Ubowców nie było przy motorze, poszli na śniadanie, ale - zapewne coś podejrzewając - nikt nie chciał nam powiedzieć, do której weszli chałup. Na ponowione pytanie dalej nikt nie odpowiadał; ludzie zaczęli się rozchodzić. Dopiero kiedy zwróciłem się ostro, jeden z mieszkańców powiedział, że ubowcy są u niego w domu na śniadaniu. Staszkowi poleciłem zajść dom z drugiej strony, aby któryś nie wyskoczył przez okno. Ja wpadłem do sieni. Drzwi do izby były otwarte, ubowcy siedzieli na ławce przy stole - jedli jakiś posiłek, a broń mieli obok siebie. Wezwałem ich, aby powstali i podnieśli ręce do góry. Jeden z nich ścisną automat jakby chciał z niego zrobić użytek, ale na widok lufy skierowanej w jego stronę - opuściła  go myśl o stawianiu jakiegokolwiek oporu. Broń zabrałem nakazałem założyć ręce na głowę i wyprowadziłem ich na dwór. W ślad za nami szedł Wojtek Lis, o czym nie wiedzieliśmy. Dopędził nas, gdy na podwórzu zastanawialiśmy się, co dalej zrobić z odzyskanym motorem i ujętymi funkcjonariuszami. We trzech podjęliśmy decyzję: motocykl, chociaż postrzelony i jechać na nim nie można, nie może się dostać w ręce UB, a napastnicy muszą ponieść jakąś karę. Stach Lis, dość tęgi mężczyzna, wraz ze mną siadł na motor, a ubowcy musieli nas pchać. Kosztowało ich to sporo wysiłku, ponieważ droga do toporowa była piaszczysta. Mimo to musieli zaprowadzić go do miejsca, z którego został zabrany. W Toporowie Wojtek wysłał na wieś dwóch ludzi, aby kupili dwa wiadra jajek. Rozpaliliśmy ognisko i przyrządziliśmy posiłek. Ubowcy też dostali po 10 jajek: od rana nic nie jedli, bo im przerwaliśmy śniadanie.
            Ujętych funkcjonariuszy poprowadziliśmy do lasu, w stronę naszej ziemianki, która miała stanowić ich areszt. Kiedy byliśmy już w pobliżu bunkra podszedł do nas Staszek Pogoda, który miał pilnować przez noc ubowców w bunkrze, a z nim Wrażeń z Dziubkowa, (obaj partyzanci naszego oddziału). I wtedy Wrażeń jednego położył na ziemi i postawił na nim buta, a ponieważ chciał go bić - kategorycznie się temu sprzeciwiłem: - Broń mają zabraną, więc są jeńcami. Co ty masz do nich? Jeśli chcesz bić ubowców, to najpierw ich ujmij- powiedziałem. Odepchnąłem Wrażenia, leżący się zerwał i schronił za moimi plecami. Wrażeń zamachnął się bykowcem - cios zamiast spaść na plecy ubowca, spadł na mnie. Wtedy nadszedł Wojtek, rozdzielił ich, a do Pogody zwrócił się, aby zaopiekował się ubowcami i zaprowadził ich do ziemianki. Był już wieczór, nie chciał więc ich wypuszczać, aby nie pobłądzili w lesie lub ktoś im krzywdy nie zrobił. Nazajutrz rano Wojtek oznajmił im, że są odnotowani w jego „czarnej księdze" i zwolnił z bunkra. Poszli do UB w Kolbuszowej, gdzie opowiedzieli szefowi swoje wrażenia ze spotkania z Lisem i jego partyzantami.
             Będąc w lesie nękani przez komunistyczny aparat terroru, mieliśmy w wioskach informatorów, którzy powiadamiali nas o miejscu koncentracji i kierunku obławy. Dzięki temu mogliśmy wyznaczać miejsce potyczek zaczepnych, przebijać się klinem przez pierścień obławy lub wycofać się. Często sprawialiśmy ubowcom wiele kłopotu i zamieszania - tak, że nie wiedzieli, gdzie uciekać, a uciekając dostawali się w nasze ręce. Żaden jeniec ubowski, który się dostał w nasze ręce, nie został zastrzelony przez Wojtka Lisa."                 
               Chcąc zlikwidować leśny oddział, szef mieleckiego UB, Wojciech Pacanowski, wysyła w rejon Hyków-Dębiaków doraźnie zorganizowaną „grupę partyzancką" z zadaniem przyłączenia się do Lisowczyków i likwidacji ich dowódcy. Ale zanim weszli do lasu, zostali rozpoznani jako „przebierańcy", i zadania nie wykonali. Lis posiadał na UB w Mielcu swoich informatorów (między innymi Jana Eliasza z Padwi), którzy ostrzegali przed zamierzonymi przez stalinowców akcjami i dostarczali wielu cennych informacji o zachowaniu się aresztowanych.
           Konflikt, jaki zaznaczył się pomiędzy ugrupowaniami poakowskimi a władzą komunistyczną, narastał od chwili wkroczenia wojsk sowieckich na tereny nadwisłoczańskie. Delegatura Sił Zbrojnych na Kraj starała się zapobiec tworzeniu nowych oddziałów partyzanckich i dezercji z wojska, postulując włączenie się do jawnej pracy nad odbudową Polski. W odezwie do Żołnierzy Polskich Oddziałów Leśnych z 31 lipca 1945 r. Wzywano do zakończenia wszelkiej działalności partyzanckiej i wyprowadzenia z lasu młodzieży, uznając za szkodliwą walkę zbrojną przeciw okupacji sowieckiej. Zalecano powrót do domów, aby nie narażać się na zgubne skutki przedłużania akcji leśnej, grożące wyniszczeniem młodzieży i pacyfikacją wsi. Przedstawiciel Delegatury dopuszczał istnienie oddziału leśnego tylko jako koniecznej formy samoobrony. Wobec smutnych doświadczeń związanych z ujawnieniem się b. Żołnierzy AK, zalecano ciche rozchodzenie się do domów. Panowało wówczas przekonanie, iż Stanisław Mikołajczyk zasiadający w Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej wywrze wpływ polityczny dla rozwiązania spraw konfliktowych zgodnie z interesem narodu polskiego. Komuniści narzucili jednak inny scenariusz wydarzeń, który doprowadził do wojny domowej.
           Zalecenia Delegatury Sił Zbrojnych w Kraju starał się realizować sztab oddziału Wojciecha Lisa, dowódcy jednego z większych ugrupowań leśnych, przebywających w lasach mielecko-kolbuszowskich. W lipcu 1945 r. poprzez Antoniego Anuszewskiego, działacza ludowego, nawiązano kontakt ze starostą mieleckim Kazimierzem Karłowiczem proponując spotkanie w celu omówienia spraw konfliktowych i osiągnięcia możliwego do przyjęcia przez obie strony kompromisu.        
          Po uzyskaniu akceptacji Komitetu Powiatowego PPR, na umówione spotkanie w młynie Winsza koło Hyków-Dębiaków udał się starosta Karłowicz wraz z Antonim Anuszewskim i szefem UB Wojciechem Pacanowskim. Ten ostatni wystąpił incognito, pod przybranym nazwiskiem „Józef Kankowski", jako rzekomo poszukujący grobu swych rodziców zamordowanych przez Niemców. Faktycznie zaś pojechał w celu rozpoznania leśnego oddziału. Samochodem wypożyczonym od inż. S. Więckowskiego dojechano do Tuszowa; dalej, w pobliże młyna, podwiozła ich furmanka. W rozmowach ze strony Lisowczyków uczestniczył Wojciech lis, oficer polityczny w randze kapitana oraz kilku żołnierzy. Omówiono wiele trudnych spraw związanych z administracją terenową, konfliktami politycznymi i aresztowaniami akowców. Z trwających kilkanaście godzin rozmów spisano 30-stronicowy protokół, przesłany następnie przez K. Karłowicza do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie. Ponieważ rozmowy zakończyły się w późnych godzinach nocnych, W. Lis przydzielił dla ochrony gości z powiatu kilku żołnierzy w celu ubezpieczenia drogi powrotnej. Czuł się moralnie odpowiedzialny za ich bezpieczeństwo.
    Oto fragment relacji K. Karłowicza ze spotkania z Lisowczykami:
              - W Tuszowie Narodowym wynająłem furmankę, którą dojechaliśmy do Winsza. Gospodarz, który nas wiózł,  zaczął wietrzyć nieczystą sprawę i bał się wjeżdżać do lasu. Zostawiliśmy więc furmankę na podwórzu Winsza, a sami poszliśmy pieszo do lasu. Nie uszliśmy daleko. Na mostku stało z karabinami dwóch żołnierzy w polskich mundurach. Kiedy zobaczyli nas, staneli obok drzewa i błyskawicznie przygotowali karabiny do strzału. Stój! Kto idzie? Ręce do góry! Staneliśmy. Powiedziałem, że jestem starostą mieleckim, a ten pan to znajomy z moich rodzinnych stron. Ja idę do waszego dowództwa, bo mam sprawę. Ręce do góry, bo strzelam - powiedział wartownik. - Broń macie?- Nic nie mamy, nie potrzebna nam. Nie przyszliśmy tutaj po to, abystrzelać, lecz żeby porozmawiać. Po zrewidowaniu nas podeszliśmy bliżej mostku, przywitaliśmy się i zarekomendowałem mojego znajomego, bo mógł zapomnieć pod jakim nazwiskiem występuje. Jeden z wartowników poszedł zameldować dowództwu o naszym przybyciu. Zerknąłem na zegarek - dochodziła 9 rano. Po upływie 15 minut, jakie upłynęły od chwili odejścia jednego z wartowników, poszliśmy z drugim w głąb lasu pod górę w lewą stronę, gdzie dawniej był kirkut, a teraz tylko polana, na której leżało parę potłuczonych nagrobków. Usiedliśmy na płytach na najwyższym miejscu kirkutu, który znajdował się na stoku wzniesienia. 25 minut po dziewiątej wokół cmentarza rozpoczęła się strzelanina. W gęstych, niskich sosenkach słuchać było terkot karabinów maszynowych, przynajmniej ze 3 minuty.Co to znaczy - zapytałem plutonowego.To nasz sygnał - odpowiedział. W odstępach dziesięciominutowych strzelanina ta powtórzyła się jeszcze dwuktotnie. Po trzeciej salwie z krzaków odezwał się jakiś uszczypliwy głos pod adresem pracowników UB; tych s... trzeba wystrzelać panie starosto. Spojrzałem ukradkiem na Pacanowskiego - był biały jak kreda, siedział i nie brał udziału w rozmowie. Za chwilę w otoczeniu kilkunastu żołnierzy nadszedł Wojciech Lis.
Ja to pana znam - powiedział. W czasie okupacji pracowałem razem z panem „na barakach" w Smoczce u Johana Henniga. Później jak mi Niemcy wybili rodzinę, poszedłem do lasu.
Następnie wyjaśniłem przyczynę obecności mojego towarzysza „Kankowskiego" i zaproponowałem, żebyśmy poszli do młyna Winsza i tam porozmawiali. Spojrzeli po sobie, wietrząc zasadzkę. W końcu Lis powiedział: - Wydajcie rozkaz, żeby 200 ludzi otoczyło młyn i zabudowania Winsza. Po kilku minutachzeszliśmy po stoku wzniesienia do młyna Winsza. Z żyta wystawały karabiny. Ponieważ o pomordowanych rodzicach „Kankowskiego" nikt nie słyszał, mój towarzysz podróży usiadł pod oknem i nie brał udziału w rozmowach.

Wydawało się, że to spotkanie przyśpieszy rozwiązanie trudnego problemu dwuwładzy w powiecie. Na propozycje skorzystania z amnestii przystało jednak niewielu Lisowczyków, gdyż w kilka dni później dotarła do nich informacja o jednej z towarzyszących Karłowiczowi osób, którą ujawniający się rozpoznali jako szefa UB, a to poderwało wiarygodność ustaleń. Urząd Bezpieczeństwa, stosując wszelkie dostępne mu środki i metody przystąpił do szeroko zakrojonej akcji likwidacji oddziału,  ale mimo to Lis chciał się z władzą komunistyczną porozumieć.
            Jesienią 1945 r. Wojtek zachorował na zapalenie stawów i leczył się, przebywając na melinie u Władysława Karpa we wsi Kosowy. Tymczasem 5 września pluton operacyjny z komendy MO w Kolbuszowej aresztował na terenie Trzęsówki dwóch żołnierzy z oddziału Lisa, dezerterów z Oficerskiej Szkoły piechoty, Floriana Matejka i Ludwika Magdę oraz brata Czesława, u którego podczas aresztowania znaleziono pistolet ukryty pod poduszką.
Lis nie chciał sobie plamić rąk krwią ludzi, którzy zbłądzili i znaleźli się po przeciwnej stronie barykady. Po rozbrojeniu i wysłuchaniu pogadanki uświadamiającej zostawali zwolnieni, choć zdarzało się, że tylko w samej bieliźnie lub w cywilnym ubraniu. Kiedy, w czasie obławy 9 lutego 1946 r., złapał, funkcjonariuszy mieleckiego UB i MO, zabrał im broń, nakazał zdjąć mundury, dając w zamian ubrania zastępcze, poczym puścił ich wolno.
W lutym 1946r. Wojtek przygotował akcję odbicia jednego ze swych żołnierzy, aresztowanego na terenie Tuszowa, którego w wyniku brutalnego śledztwa szef UB polecił umieścić w szpitalu mieleckim, aby po niezbędnej kuracji można było kontynuować przesłuchania. Okrutnie pobity partyzant nie mógł się poruszać o własnych siłach, ale mimo to wyznaczono wartowników z UB czuwających przy nim dniem i nocą. Z oddziałem Wojciecha Lisa sympatyzował ówczesny dyrektor szpitala, Tadeusz Starostka (w okresie okupacji niemieckiej bliski przyjaciel „Jędrusia"- Władysława Jasińskiego, przeniesiony w 1945r. z Tarnobrzega do mielca), który informację o pobycie pobitego i sytuacji w szpitalu przekazał dowódcy lisowczyków. Do udziału w akcji, prócz Antoniego Masonia i Michała Chłopka z Tuszowa, zgłosiło się kilku ochotników. W nocy rozbrojono i związano wartowników z UB, a odbitego kolegę przeniesiono na furmankę i wywieziono na leczenie w bezpieczne miejsce.
Aby łatwiej wytłumaczyć się, przed ubowcami dr Starosta poprosił partyzantów, żeby przywiązali go do krzesła, co uczyniono. Akcja wprawdzie się udała, lecz szef UB, Wojciech Pacanowski, podejrzewając dyrektora szpitala o współudział w przygotowaniu akcji - kazał go aresztować. Ślad po lekarzu zaginął w lochach UB przy ul. Narutowicza. Nie spotkano go więcej ani wśród żywych, ani martwych. 
Do następnego spotkania pomiędzy Wojtkiem Lisem a przedstawicielami władzy, zaaranżowanego przez wójta tuszewskiego Stanisława Małysa, doszło w Mościskach wiosną 1946 r. Nie uczestniczyli w nim przedstawiciele władz politycznych, lecz sami funkcjonariusze UB, którzy zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami przyjechali bez broni. Lis natomiast przyszedł uzbrojony. Jako wstępny warunek rozmów ubowcy nakazali mu się rozbroić, na co im oświadczył, by się niczego nie obawiali, gdyż strzelał do nich nie będzie, a broń posiada tylko dla własnej obrony. Wymiana zdań odbyła się w drzwiach. Lis, obawiając się podstępu, nie skorzystał z zaproszenia do izby i broni nie odłożył. Do pertraktacji więc nie doszło. Ubowcy wsiedli do samochodu i powrócili do Mielca. Więcej prób porozumienia się nie podejmowały obie strony. Polowanie na W. Lisa i jego żołnierzy trwało nadal. W miarę jak UB rozszerzało sieć swoich konfidentów, Lisowczykom coraz trudniej było operować w terenie dużym oddziałem i zaszła potrzeba podzielenia go na mniejsze grupy. Jako pierwsza oddzieliła się grupa por. Tadeusza Jaworskiego, licząca 11 żołnierzy. Nie zajmowała się prowadzeniem walki zbrojnej z komuną, lecz koncentrowała działalność na pracy polityczno-propagandowej. Entuzjastom nowej władzy uświadamiano, że Rząd Tymczasowy i PPR zostały narzucone Polsce przez sowietów i działają na szkodę narodu polskiego. Ludzie Jaworskiego przeprowadzili rozmowy uświadamiające ze zbałamuconymi aktywistami, niekiedy udzielając im lekcji wychowania obywatelskiego. Walki zbrojnej starano się unikać.
             Na początku lata 1946 r. Komendant oddziałów partyzanckich Inspektoratu Lublin Zrzeszenia WiN, cichociemny major Hieronim Dekutowski, pseudonim „Zapora", wyruszył na czele kilkudziesięciu swoich żołnierzy za rzekę San. „Zapora" wraz ze swoimi ludźmi,  zostali uznani przez okoliczną ludność Mielca i Dębicy, za desant z zachodu zrzucony na ich teren. Opis spotkania Wojtka Lisa z Hieronimem Dekutowskim  znalazłem w książce Pani dr Ewy Kurek „Zaporczycy 1943-1949", wydawnictwo CLIO Lublin 1995, oto ten fragment.
                 „Następnego dnia „Morwa" został doprowadzony do grupy dziwnych mężczyzn. Stali na stoku góry i obserwowali go przez lornetkę. Gdy podszedł bliżej, ujrzał ich obwieszone sowieckimi medalami piersi. Przestraszył się. - Proszę nie zwracać uwagi na nasze ordery. To takie hobby. Zbieramy sowieckie odznaczenia, jak Indianie skalpy. To wszystko - powiedział ze śmiechem „Lis". Oddział uzbrojony był w dziesięciostrzałki przerobione na dwudziestki piątki, zwane samozariadkami. Działał głównie poprzez urządzanie zasadzek. Pojedynczy ludzie „Lisa" wciągali bolszewików w pościg na strome, leśne drogi, a gdy ścigający żołnierze szli już gęsiego, oczekujący w zasadzce oddział otwierał ogień. - Rzadko który Sowiet czy ubek wychodził z czegoś takiego żywy. Stąd tyle odznaczeń - tłumaczyli. „Morawa"  następnego dnia przyprowadził „Lisa" do „Zapory".   Gdy dołączył „Miś" i „Renek", „Lis" poprowadził oddział „Zapory" do grupy „Olka" - Rusinka. „Olek" , po utracie kontaktu z władzami WiN, od wiosny 1946 roku działał z dwudziestoosobową grupą partyzantów na dziko. - Najlepiej będzie, jeśli pan major obejmie nad nami komendę - zdecydowali po kilku dniach „Lis" i „Olek". Formalnie to prawie niemożliwe, ale lepiej, żebyście pozostali pod moją komendą i podlegali lubelskiemu WiN-owi niż chodzili samopas. Po powrocie zamelduję w Okręgu, że wziąłem was pod swoje dowództwo i odpowiadam za was - zgodził się „Zapora. Wkrótce oddziały wykonały w Tuszowie wspólną akcję na pociąg, podczas której rozbrojono pięciu żołnierzy, a „Lis" rozstrzelał znanego z okrucieństwa funkcjonariusza UB."
          Czytając końcowe zdanie tego fragmentu książki, zastanowił mnie fakt rozstrzelania przez Wojtka  funkcjonariusza UB. Nie pasowało mi to do innych relacji naocznych świadków którzy twierdzili, że „Lis  nie chciał sobie plamić rąk krwią ludzi, którzy zbłądzili i znaleźli się po przeciwnej stronie barykady". Wyjaśnienie tego zdarzenia znalazłem w relacjach mojej babci, nagranych przeze mnie kilka lat temu na taśmę dyktafonu. - Było to jesienią 1945 r. rodzina babci postanowiła przenieść się na ziemie odzyskane. Wojtek wraz z babcią doszedł do wniosku, że będzie najlepiej jak ona również  wyjedzie wraz z rodziną. Nie chciała zostawać sama u obcych ludzi,  była już w   zaawansowanej ciąży, cała wieś wiedziała, że spodziewa się dziecka Wojciecha Lisa. W dniu wyjazdu, wsiedli do pociągu jadącego na zachód, prawdopodobnie pociąg ten dojeżdżał do Kamieńca Ząbkowickiego. Po przejechaniu bliżej nie określonej odległości pociąg został zatrzymany, gdy babcia podeszła do okna zobaczyła, że cały skład pociągu jest otoczony wojskiem. Nie wiedziała co się dzieje, ani nikt z rodziny, czy też ze współpasażerów. Po pewnym czasie do wagonu w którym była, weszło kilku funkcjonariuszy UB, jeden z nich wskazał na nią mówiąc. - To ona! Podeszli do niej kazali jej wstać, pierwsze pytanie które zadali wyjaśniło całą sytuacje. - Gdzie jest Wojciech Lis!Funkcjonariusze UB musieli mieć informatora we wsi, który przekazał im informację o tym, że narzeczona Lisa wyjeżdża na ziemie odzyskane. Uznano więc, że na pewno w towarzystwie Wojtka. Babcia odpowiedziała, że Wojtek nie jedzie w tym pociągu, a gdzie jest nie wie.  Nie przekonało ich to, przeszukali dokładnie cały skład pociąg, babcie zabrano na przesłuchanie. Przez całe przesłuchanie biciem próbowano na niej wymusić zeznania. Kiedy upadła z krzesła na podłogę jeden z funkcjonariuszy zaczął kopać ją po brzuchu, babcia pamiętała, że jedyną jej myślą wtedy było to, aby nie zabił w niej dziecka. Kiedy Ubek zmęczył się kopaniem, powiedział aby zabrali tą k. niech zdechnie gdzie indziej. Po tym zdarzeniu kilka tygodni babcia dochodziła do siebie, do dnia porodu nie wiedziała w jakim stanie urodzi dziecko. Niedługo po tym,  babcię odwiedził Wojtek, opowiedziała mu przebieg zdarzenia, był tym bardzo poruszony. Co dziadek w związku z tym zrobił, babcia nigdy się od  niego nie dowiedziała, mogła się tylko domyślać. Po pewnym czasie od tych wydarzeń,  gdy odwiedził ją ponownie, powiedział  tylko, że człowiek który ją bił już nigdy nikogo nie skrzywdzi.       
             Oddział Lisa był jednym z licznych oddziałów Zgrupowania „Zapory". Lis ze swoimi żołnierzami,  wraz  z oddziałem Dekutowskiego toczył liczne walki z UB, MO, NKWD i Armią Czerwoną. Trwało to około trzech miesięcy, po powrocie z za Sanu major Dekutowski utrzymywał stałą łączność z oddziałami „Rusala" i Lisa. Na wiosnę 1947 roku władza komunistyczna ogłosiła amnestię, Major Dekutowski pozostawił każdemu partyzantowi możliwość samodzielnego wyboru. Lis zadecydował, że się nie ujawni, w jego przypadku ujawnienie się oznaczało pewną śmierć. Żołnierze „Zapory" zapamiętali Lisa jako wybitnego dowódcę, wytrawnego obdarzonego walecznością i brawurą strzelca.
             „Groźny" - Leon Tacik wspomina tamten okres tak.
                 „Nosiliśmy mundury takie same jak wojsko czy KBW, na głowach mieliśmy jednak rogatywki. Aby uniknąć jakiejś niespodzianki w spotkaniu z ludźmi w mundurach używaliśmy umówionych znaków rozpoznawczych, np. przez odpowiednie sygnalizowanie trzymaną w ręku czapką. Opasek biało-czerwonych na rękawach nie używaliśmy, gdyż byłby to łatwo rozpoznawalny znak przez naszych przeciwników. Mieliśmy umówione hasła i odzewy, ale większą odległość nie używaliśmy ich. Nadleśnictwo w Babulach sprzedawało mieszkańcom drzewo, przekazując uzyskane wpływy do kasy powiatowej. Ponieważ Lis nie otrzymywał od nikogo funduszy na utrzymanie leśnego oddziału, zawarł z nadleśniczym porozumienie, że będzie przyjmował utargi pozostawiając odpowiednie pokwitowanie. W ten sposób pieniądze trafiały do leśnego dowódcy, a pokwitowanie zawoził nadleśniczy szefowi UB do Mielca. Wcześniej nadleśniczy powiadamiał Wojtka, w którym dniu będzie sprzedawał drzewo i prosił, aby przyjść zabrać mu gotówkę z wpłat. Ponieważ takie akcje powtarzały się często, a dojazd z Babul do Mielca był dla leśniczego dość uciążliwy, nadleśniczy przekazał cały kwitariusz Wojtkowi, który odtąd prowadził sprzedaż drzewa na „własny rachunek". Ponadto jednego z partyzantów zatrudnił Lis przy sprzedaży siana i trawy na leśnych polanach. Do Wojtka zwracali się poborcy podatkowi, aby ich „obrabował", na co zwykle wyrażał zgodę. Ponieważ w finansach wszystko musiało się zgadzać, po uzgodnieniu otrzymywali potwierdzenie odbioru wspólnie ustalonych kwot, zaś Komendę MO zawiadamiano o dokonaniu „napadu rabunkowego". Z Wojtkiem współpracowali wszyscy leśniczowie lasów mielecko- kolbuszowskich. Nie sposób było uniknąć tej współpracy na terenie naszej działalności. Współpracował z nami - do czasu wyjazdu w lasy koszalińskie - leśniczy Opid, były żołnierz AK. Chłopi we wsiach, którzy nie znali nas, nie potrafili nas odróżnić od żołnierzy KBW, zwłaszcza że nie przedstawialiśmy się kim jesteśmy. W związku z tym dochodziło czasem do nieprzewidzianych  sytuacji. Pewnego wieczoru, podczas dużej ulewy weszliśmy za Stachem Lisem do chałupy jakiegoś gospodarza oznajmiając mu, że się u niego przenocujemy. Zapytał mnie czy nas jest tylko dwóch, na co ja mu odpowiedziałem, że jest nas więcej, ale rozlokowali się dalej. On był przekonany, że jesteśmy z KBW. Ułożyliśmy się do snu w stajni. Nazajutrz rano słonko wyszło już ponad las, gdy my nadal spaliśmy, nie wiedząc jak zmieniła się nasza sytuacja. W nocy podeszła do wsi ubowska obława. W poszukiwaniu Lisa i jego „bandy" przeszukano wszystkie gospodarstwa. Rano część żołnierzy przemoczonych i zziębniętych przyszła się ogrzać do gospodarza, u którego właśnie przebywaliśmy. Niektórzy stali przy stodole i suszyli mundury. Rano gdy się ubrałem poszedłem do kuchni po nasze rogatywki, które zostawiłem na oknie. I wtedy chłop mówi: Ale tych waszych dzisiaj dużo przyszło. Pełno ich  na podwórzu, są tak ubrani jak i wy. Wtedy spojrzałem i zobaczyłem całe podwórze wojsk, tyle że nie byli to nasi a żołnierze KBW."
   Inną interesującą relację tamtych wydarzeń, znalazłem w artykule dr Mirosława Maciąga.  Jest to fragment cyklu „Żołnierze Wojciecha Lisa" opublikowanych na łamach gazety „KORSO".
           „W okresie akcji „Burza" Jan Rydzowski przebywał w oddziale AK „Hejnał" w lasach koło Hyków-Dębiaków i brał udział w wyzwalaniu Mielca. Po opuszczeniu miasta przez okupanta wraz ze swoim komendantem, Lisem, zajął kwaterę w szkole barona Hirscha.  Na rozkaz Komendy Obwodu AK wyruszył na miejsce zbrojnego ujawnienia oddziałów akowskich w lasy niżańskie. Z końcem sierpnia 1944 r., po rozwiązaniu oddziału, powrócił do podleszyna. W styczniu 1945 r. Został aresztowany przez NKWD i przewieziony samochodem do Borków Nizińskich, gdzie był trzymany w ziemiance i przesłuchiwany przez sowieckiego oficera. Uniknął wywiezienia do łagrów, ponieważ mimo terroryzowania nie przyznał się do przynależności do AK. Zwolniony po kilku dniach powrócił do Podleszan. Wkrótce zawarł związek małżeński z Franciszką Wójcik.
             Zanim Rydzowski wyruszył znów do lasu, był przez władze bezpieczeństwa podejrzewany o utrzymywanie kontaktów z Wojciechen Lisem. Mieszkający w Rydzowie Władysław Przystarz funkcjonariusz UB, a równocześnie członek PPR z inspiracji szefa UB nachodził Rydzowskiego wracając ze służby do domu i prosił o kontakt z Lisem, ponieważ jak twierdził na UB go prześladują wypominając ukraińskie pochodzenie. Przystarz także mówił, że chce się przyłączyć do oddzmału leśnego. Ale nie tędy prowadzi droga do lasu. Przychodził jeszcze kilka razy, zwykle wieczorem z bronią, jednak Rydzowski nie spełnił jego prośby. Od 17 czerwca 1945 r. przestał przychodzić wieczorem tego dnia został wywołany z domu przez nieznanego osobnika, a kiedy wyszedł otrzymał przeznaczoną dla niego kulę. Rydzowski, będąc nadal inwigilowany przez funkcjonariuszy UB i zagrożony aresztowaniem. Przyłączył się do oddziału WiN Wojciecha Lisa. Wraz z nim oraz Konstantym Kędziorem, Michałem Piękosiem i innymi brał udział w zwalczaniu aparatu władzy komunistycznej. 17 września 1946 r. Uczestniczył w akcji na Zarząd Gminny i posterunek MO w Czerminie[2], ubezpieczając biorących w niej udział kolegów. Chociaż Lis z Kędziarem i Piękosiem opanowali wówczas budynek MO, broni nie udało się wówczas zdobyć - ktoś wszczął alarm dzwonem kościelnym i musieli opuścić zagrożony teren. Nazajutrz po wycofaniu się w rejon Wadowic Górnych nazajutrz podjęto próbę opanowania tamtejszego posterunku MO. Tym razem broni też nie udało się im zdobyć. Sytułacja była jednak o wiele grożniejsza, gdyż za uczestnikami napadu wszczęto pościg. Uchodząc przed obławą Lisowczycy wycofali się wzdłuż kanału w kierunku lasów jamskich. Doszło wówczas do wymiany ognia z uczestnikami obławy, ale nie udało im się nikogo ująć ani zranić. Kędzior w czasie wycofywania tak osłabł, że już nie mógł dalej uciekać. Wówczas Lis mu poradził, aby obłożył rękę ziemią, to zmęczenie ustąpi. Rada okazała się skuteczna. Robił się już dzień, gdy lisowczycy postanowili się rozdzielić. Rydzowski, Kędzior i Piękoś uciekali razem, a Wojtek postanowił ukryć się w gęstym wrzosowisku. Psy naprowadziły jednak ubowców na jego trop. Podeszli dość blisko i słyszał ich rozmowę: - Trzech uciekło, a jeden gdzieś tu musi być. Lis mówił potem: - Gdyby mnie wykryli, to bym się zastrzelił - trzymałem w ręku odbespieczony pistolet. Gdy obława przeszła, z nastaniem mroku wyszedł z leśnego ukrycia. Ponieważ nie znał tamtych stron, zapukał do najbliższego domu i zapytał gospodarza o wskazanie drogi. W nocy Rydzowski wraz z dwoma kolegami dotarli na melinę w przysiółku Rudy-Kątach, przekonani, że Wojtek zginął lub został ujęty w czasie obławy. Na melinie u Andrzeja Magdy, położonej tuż przy podleszańskim lesie , postanowili odpocząć po trudach  niebezpiecznej akcji. Lis też dotarł w pobliże domu Magdy, ale był już dzień i - obawiając się, że UB założyło „kocioł" - nie wszedł do środka. Stał na skraju lasu i obserwował otoczenie domu. Dużą Przysługę lisowczykom wyświadczyli Jan Wilk i Franciszek Węgrzyn z Książnic, przewożąc ich przez Wisłokę łodzią do wybierania żwiru. Tymczasem UB wzmogło poszukiwania za Rydzowskim, nachodząc coraz częściej jego dom w Podleszanach i dokonując rewizji. Przypuszczając, że przebywa on wraz z Lisem w lasach podleszańskich urządzono nawet wielką obławę z udziałem ponad stu funkcjonariuszy. Umówionym znakiem tego, że w mieszkaniu żony czyhają na Rydzowskiego przyczajeni ubowcy, było światło lampy naftowej. Ale mimo podjęcia tych środków ostrożności został wyśledzony. Gdy 18 stycznia 1948 r. Przyszedł odwiedzić rodzinę, jeden z konfidentów MO zauważył Rydzowskiego i dał o tym znać do Mielca. Komendant MO wysłał do Podleszan Wojciecha Habdasa i Józefa Pieprznego, aby ujeli Rydzowskiego i dostawili go żywego lub martwego. Przyszli po niego w nocy. Nie ostrzeliwał się w obawie, że wrzucą do mieszkania granat i wymordują rodzinę - żonę, ojca, dwoje dzieci. Pozwolił się ująć bez walki. Kiedy milicjanci mieli go w swoich rękach, zwrócili się do sąsiada, aby dał im łańcuch, gdyż nie wzieli ze sobą odpowiedniego sprzętu. Ale on odmówił. Rydzowskiego doprowadzono na Komendę MO w Mielcu i oddano „pod opiekę Eugeniusza Woźniaka, który po kilku dniach przekazał go do dalszej „obróbki" szefowi UB, Pacanowskiemu. Równocześnie z Rydzowskim aresztowano jego żonę i ojca. Po niezwykle bestialskim śledztwie, w którym wyróżnił się jeden z ubowców z Toporowa, Rydzowski został przewieziony do więzienia na Zamku w Rzeszowie. Na rozprawie przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Rzeszowie, w dniu 13 marca 1948 r. Został skazany na karę śmierci, zamienioną następnie przez Bieruta w drodze tzw. Łaski na dożywotnie więzienie[3]. Wyrok odsiadywał w zakładzie karnym we Wronkach, gdzie od1953 r. Został zatrudniony przy pracach gospodarczych jako pracownik fizyczny. W tym samym więzieniu przebywał wówczas członek mieleckich Szarych Szeregów i organizacji Józefa Umińskiego - Tadeusz Kamiński, który nie mogąc znieść tortur iwarunków więzienia targnął się na swoje życie. Wyskakując oknem z dużej wysokości nie zabił się, jednakdoznał poważnych obrażeń i leżał w gipsie. Kiedy jego matka przyjeżdżała na widzenie, zawsze z kwiatami, Rydzowski pomagał dźwigać nosze, na których leżał Kamiński.
          Sąd Najwyższy  Warszawie na posiedzeniu niejawnym w dniu 23 marca 1957 r., na podstawie rewizji nadzwyczajnej założonej przez Prokuratora Generalnego, zmniejszył Rydzowskiemu karę i złagodził wyrok, w związku z czym 9 października 1957 r. Został on zwolniony z więzienia. Podją pracę w Powiatowym Zarządzie Dróg Lokalnych w Mielcu jako pracownik fizyczny. Doznane przeżycia i wieloletni pobyt w więzieniu spowodował zgon Rydzowskiego; zmarł w 1978 r. I pochowany został na cmentarzu w Książnicach."

 Historie innych żołnierzy Wojciecha Lisa były również tragiczne, oto kilka z nich.

       „ W oddziale Lisa - zarówno w czasie okupacji niemieckiej jak i po 1944r. - służyło wielu oddanych sprawie niepodległościowej żołnierzy. Jednym z nich był Antoni Maksoń z Tuszowa Narodowego. Zmobilizowany w 1939r. Do 5 dywizji taborów w Bochni, po zakończonej kampanii wrześniowej powrócił na swoje gospodarstwo i wkrótce związał się z konspiracyjną organizacją. Był inicjatorem ratowania dzieci zamojskich, z transportu jaki miał być przewożony przez Mielec. Pomagał w ukrywaniu dzwonów kościoła tuszowskiego przed okupantem. Po wkroczeniu wojsk sowieckich współpracował z oddziałem Lisa, m. in. Uczestniczył w akcji odbicia aresztowanego przez UB kolegi ze szpitala w Mielcu. W kwietniu 1946r. Funkcjonariusze UB przyjechali do Tuszowa, aby aresztować Maksonia. Między nim a eskortującym go funkcjonariuszem doszło do wymiany zdań, bowiem ubowiec nazwał Maksonia bandytą, twierdząc przy tym , że może go zastrzelić jak psa, jeśli tylko zechce, po czym oddał strzał z bliskiej odległości. Kula przeszła przez brzuch, rozrywając ciało. Ponieważ rzecz działa się w pobliżu kościoła, Tadeusz Zawada powiadomił ks. Gondka, który nadbiegł, opatrzył swoją koszulą krwawiącą ranę, a następnie wyspowiadał rannego i udzielił mu komunii św. Za chwilę podjechał samochód ubowski z pozostałymi funkcjonariuszami. Wrzucono do środka umierającego z upływu krwi Maksonia i kilkunastoletnią córkę, która nadbiegła, aby zobaczyć ojca. W drodze do Mielca ranny zmarł. Wszelka pomoc okazała się zbędna. Samochód zajechał wprawdzie pod szpital, ale tam lekarz dyżurny stwierdził zgon. Nazajutrz rodzina Maksonia zgłosiła się po zwłoki, jednak Pacanowski odmówił ich wydania. W nocy przewieziono je na cmentarz parafialny, gdzie trzech aresztantów pod nadzorem ubowców wykopało dół i złożyło do niego zwłoki. Ale tajemnicy pochówku nie dało się ukryć. Po kilku dniach Ks. Michał Nawalny przysłał posłańca, aby rodzina zgłosiła się do niego w Mielcu. Grabarz wskazał na cmentarzu świeżą mogiłę.
                  Współpracę z oddziałem Lisa przypłacił życiem również Sylwester Sęk, młody zecer z drukarni PZL w Mielcu, żołnierz AK pochodzący z Mościsk. Związany z organizacją od 1943r. Wykonywał potrzebne do akcji propagandowych ulotki i wynosił je z zakładu. Posiadał broń, i w razie potrzeby brał udział w akcjach dywersyjnych. W październiku 1947r. Został aresztowany przez milicję w Tuszowie Narodowym, ale udało mu się zbiec z aresztu. Ukrywał się u rodziny przez osiem miesięcy. W marcu 1948r. Do matki Sąka zgłosił się sołtys, Stanisław Małys, z propozycją zorganizowania spotkania Sęka z Woźniakiem, komendantem MO w Mielcu, w sprawie ujawnienia. W kilka dni później odbyła się rozmowa z udziałem matki Sęka i jego brata Stanisława. Woźniak gwarantował całkowite bezpieczeństwo w przypadku ujanienia. Wydawało się , że znaleziono rozwiązanie trudnej sprawy zyciowej. Po zakończeniu rozmowy Woźniak zatrzymał dokumenty Sęka, obiecał wyrobić nowe i pozwolił iść do domu. Niebawem Sęk podjął z powrotem pracę w PZL w swoim zawodzie. Po upływie tygodnia poszedł odwiedzić swoją rodzinę w Grochowem i tam został aresztowany przez patrol UB. Jego brat Stanisław podjął w tej sprawie interwencję w komędzie Powiatowej MO w Mielcu. Z budynku wyszedł Woźniak, kopnął go i oświadczył, że na Komendzie nie trzymają żadnego bandyty, po czym skierował go do siedziby UB w Rynku. Tam trzymano go przez 7 godzin i również pobito, ale nie został aresztowany. Poszedł więc do pracy w stolarni PZL. Od przypadkowo spotkanej pielęgniarki dowiedział się, że jego brat, Sylwester przebywa w stanie ciężkim w szpitalu, przewieziony tam przez UB dzień wcześniej. Kontakt z nim był jednak utrudniony, gdyż w budynku pozostawiono dwóch wartowników z UB, nie pozwalających zbliżyć się nikomu z rodziny. Przed śmiercią Sylwester zdołał wyspowiadać się przed ks. Henrykiem Arczewskim i przy tej okazji opowiedział swoje przejścia na UB oraz ujawnił nazwiska oprawców. Zmarł nazajutrz, 11 marca 1948r.
            Z oddziałem Lisa związany był Michał Piękoś, żołnierz AK z Trześni od czasów okupacji niemieckiej. W roku 1947 namówiony przez swojego znajomego, mieleckiego  ubowca, Ferdynanda Krystka, do skorzystania z amnestii - ujawnił się i złożył posiadaną przez siebie broń. Kiedy dostał się w ręce stalinowców - już go nie zwolnili. Na polecenie Pacanowskiego został aresztowany- postanowiono mu zarzut współpracy z „bandą" Lisa. Na procesie przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Rzeszowie otrzymał karę śmierci. Przewieziono go do więzienia w Strzelcach Opolskich, gdzie oczekiwał na wykonanie wyroku, który w drodze „łaski" został następnie zamieniony na dożywotnie więzienie.

          Równie tragicznie potoczyły się los Konstantego Kędziora (1923-1948), żołnierza oddziału Lisa od 1943r. Po wkroczeniu wojsk sowieckich, zgodnie z rozkazem Komendy AK, zatrzymał broń osobistą. Kiedy to zostało ujawnione - został aresztowany przez UB i wywieziony do więzienia - na Zamek w Rzeszowie. Amnestia 1945r. Otworzyła przed nim bramy więzienia. Po wyjściu na wolność zaproponowano mu pracę w milicji, na co zgodził się. Po krótkim czasie przekonał się jednak, że prowadzi ona działalność wymierzoną przeciwko narodowi polskiemu. Opuścił więc szeregi MO i znów dołączył do oddziału Lisa. Zaczęła się jego powtórna konspiracja, zwłaszcza, że był poszukiwany przez władze bezpieczeństwa jako dezerter. Ale mimo to uczestniczył w akcjach podejmowanych przeciwko stalinowskiemu aparatowi terroru. Tropiony przez agentów bezpieki - nie opuścił zagrożonego terenu. Zginął 30 stycznia 1948r. W dwa dni później funkcjonariusze mieleckiego UB spalili jego dom rodzinny w Toporowie.
            Nie mogąc ująć Konstantego Kędziora, jesienią 1947r. Aresztowano jego młodszego brata, Franciszka Kędziora. Za współpracę z leśnym oddziałem został skazany na 5 lat więzienia.
Natrafiłem jeszcze na kilka krótkich informacji o losach żołnierzy Wojciecha Lisa, oto one:

        Jaworski Tadeusz, por. oddziału Wojciecha Lisa. Zastrzelony 25.11.1946r. w lasach koło Toporowa. Zwłoki zakopano na cmentarzu w Kolbuszowej.

        Mrozik Józef - „Skała", mieszkaniec Tuszowa Narodowego żołnierz AK i oddziału Wojciecha Lisa. Zastrzelony podczas obławy UB i KBW 25.11.1946r. w lasach koło Toporowa. Zwłoki zakopano na cmentarzu w Kolbuszowej.

         Naprawa Bronisław, mieszkaniec Rożniat, syn Andrzeja i Józefy z Benkartów, żołnierz AK i oddziału Wojciecha Lisa. Zastrzelony przez funkcjonariuszy UB 12.06.1946r. na terenie Jaślan w czasie przewożenia prowiantu do oddziału leśnego. Zwłoki zakopano potajemnie na cmentarzu parafialnym w Mielcu.

           Piotrowski Roman, mieszkaniec Sarnowa, żołnierz oddziału Wojciecha Lisa; zastrzelony 08.02.1946r. podczas obławy funkcjonariuszy mieleckiego UB i MO w przysiółku Sowy k. Babul.

          Ziomek Michał, mieszkaniec Gawłuszowic, żołnierz oddziału Wojciecha Lisa. Postrzelony w 1947r. Przez funkcjonariusza UB w Mielcu koło przewozu na Wisłoce, następnie aresztowany. Zmarł w miejscowym szpitalu wskutek ran i odniesionych tortur. Pochowany na cmentarzu w Gawłuszowicach.

           Przez cały czas pisząc, przytaczałem wspomnienia Leona Tacika, nadszedł czas aby dokończyć jego partyzancką drogę.
      
          21 kwietnia 1946r. Będąc chory przyszedł z lasu do domu, aby się podleczyć, Lis przydzielił mu czteroosobową obstawę zaopatrzoną w pistolety i granaty. Kiedy po kilku dniach okazało się, że panuje spokój - obstawa odeszła do lasu. I wówczas jeden z sąsiadów zawiadomił mielecki UB o pobycie Tacika w domu. Dwudziestoosobowa grupa funkcjonariuszy przyjechała samochodem do Trześni, aby aresztować „Groźnego". Mając wysoką gorączkę leżał w łóżku. Ale mimo to próbował się bronić. Postrzelił dwóch funkcjonariuszy. Przy trzecim wystrzale zaciął mu się pistolet. Wówczas został ujęty. Przebywał w więzieniu do 1956r.

   Jak zginął Wojciech Lis ?
                    Było wiele niejasności, co do okoliczności zabicia Wojciecha Lis dopiero fakt odnalezienia jego szczątków, oraz ogólna sytuacja w kraju umożliwiająca mówienie otwarcie o tych sprawach. Ludzie którzy do tej pory bali się poruszać ten temat,  zaczęli mówić to, co pamiętają o tamtych tragicznych wydarzeniach. Oto jeden z artykułów dr Mirosława Maciąga, poruszający ten temat,  pisany  pod pseudonimem „M. Pobudka"  
„KORSO" 21 listopada 1991r.
„Oni a tajemny pochówek Wojciecha Lisa"

       Miejsce ukrycia zwłok legendarnego dowódcy AK, a następnie NSZ stanowiło jedną z największych tajemnic funkcjonariuszy UB i MO, dotychczas strzeżono jej pilnie, mimo iż dawno runął system władzy, któremu UB i MO służył. Sprawa skutecznego ukrycia zwłok Wojciecha Lisa i Konstantego Kędziara wyłoniła się wkrótce po dokonaniu podstępnego mordu 30 stycznia 1948 r. Zbrodniarzom zależało, aby nie pozostał żaden ślad po ofiarach, a pamięć zaginęła wraz z ich śmiercią. Obawiano się, aby miejsca zakopania zwłok nie otoczyć kultem męczeństwa. Los zrządził jednak inaczej. Utrwalacze władzy ludowej, uczestnicy dramatycznych wydarzeń sprzed 43 lat, do niedawna aktywiści ZboWiD-owscy, to dziś starsi panowie na emeryturze. W rozmowach unikają drażliwego tematu, mimo że przez wiele lat przypisywali sobie zasługi i chełpili się faktem współudziału w likwidacji „bandy" Lisa. Stanisław Więcek, były komendant MO w Kolbuszowej, niechętnie wspomina tamten okres i udział w polowaniach na żołnierzy W. Lisa. Przez ręce Więcka przeszło wielu ludzi, którym w śledztwie odebrano zdrowie. W tworzeniu mitu bohaterskiej walki ze zbrojnym podziemiem uczestniczyły też rodziny stalinowców. Żona mieleckiego komendanta MO szeroko rozgłaszała znajomym, iż Lis padł zabity z rąk jej męża. Sam komendant tez chciał zbić kapitał na zamordowanym, więc informował Komendę Wojewódzką MO o bezpośrednim udziale w likwidacji dowódcy leśnego oddziału. Mimo dokonania „bohaterskiego" czynu ku chwale ludowej ojczyzny, zachowali się jak zwykli mordercy, którzy ślady zbrodni starają się ukryć, aby sprawa nigdy nie ujrzała światła dziennego. Do świadomości niektórych dotychczas nie dotarło, iż uczestniczyli w zbrodni przeciw narodowi polskiemu innych może ruszyło sumienie na stare lata i chcą Pana Boga Przebłagać modlitwami. Wojciech Lis nie zginął w otwartej walce z funkcjonariuszami UB, jak utrzymują utrwalacze władzy ludowej, lecz padł wraz z Konstantym Kędziorem z rąk Wojciecha Palucha, skrytobójczo zamordowany koło leśniczówki w Paterakach. Lis nie obawiał się ubowców; to oni - mimo przewagi sił- bali się jego. Mord na Lisie nastąpił w wyniku zdrady i spisku zorganizowanego przez szefa mieleckiego UB, Wojciecha Pacanowskiego, do którego - oprócz Palucha - wciągnął także leśniczego Szulca. Obaj za wykonanie zleconej przez szefa UB roboty otrzymali zresztą wysokie nagrody pieniężne, a dla bezpieczeństwa zostali przeniesieni na inny teren.    Miejsce zakopania, zwłok W. Lisa i K. Kędziora znane  było tylko nielicznym, najbardziej zaufanym funkcjonariuszom: W. Pacanowskiemu - „głównemu reżyserowi pośmiertnych ceremonii". Wacławowi Załuskiemu, Eugeniuszowi Woźniakowi, Eugeniuszowi Lachowskiemu i ówczesnemu oficerowi śledczemu. W kilka miesięcy po „zwycięstwie" odniesionym nad Lisem, Pacanownki w niesławie opuścił Mielec i został aresztowany jako organizator bandy rabunkowej złożonej z funkcjonariuszy mieleckiego UB. Na dawny teren już więcej nie wrócił. Załuski, biorąc w 1948 r. udział w polowaniach na Lisa i jego żołnierzy, był szeregowcem UB, ale za wybitne zasługi w utrwalaniu władzy ludowej doszedł do stopnia podpułkownika i mianowany został szefem (ostatnim) mieleckiego UB. Nie taił, iż zna miejsce ukrycia zwłok Lisa, ale twierdził, że został zobowiązany przysięgą do zachowania tajemnicy. Indagowany w tej sprawie już po załamaniu się rządów komunistycznych, wiosną br., na kilka tygodni przed śmiercią, wierny do końca dawnej ideologii - nie zmienił postanowienia. Zmarł w przekonaniu, że zabiera ze sobą tajemnicę ukrycia zwłok Lisa, a spawa jego grobu nigdy nie zostanie ujawniona. E. Woźniak po 43 latach od tamtych wydarzeń twierdzi, iż nic na ten temat nie wie, bowiem o śmierci Lisa został powiadomiony przez Pacanowskiego w celu poinformowania funkcjonariuszy MO, aby już się Lisa nie obawiali, gdyż został zastrzelony, a zwłoki zabrano na furmankę i wywieziono w nieznanym kierunku. Zadziwiające jest, iż jako komendant powiatowy MO nie wiedział, że na podwórku podległej mu instytucji znajdował się podręczny cmentarzyk, na którym grzebano zwłoki pomordowanych. Zapewne widok z okna komisariatu na splantowane i zrównane z ziemią groby ofiar terroru był dla niego miły i budujący. Natomiast ówczesny referent śledczy, Karol Woliński, utrzymuje, iż zwłoki Lisa zabrali na samochód żołnierze KBW i wywieźli poza Mielec. Dziwi tylko, że funkcjonariusz mający wywiad na terenie całego powiatu, nie wiedział co dzieje się na własnym podwórku milicyjnym, choć wydarzenie miało miejsce za jego kadencji.
              Miejsce zakopania zwłok znane było Piotrowi Babuli z Toporowa, za młodych lat konfidentowi trzech chlebodawców. Kiedy w 1946 r. wyszły na jaw jego poufne kontakty z bezpieką, rodzinę - dla bezpieczeństwa - wywiózł z Toporowa do Mielca, wstąpił do UB i stał się jednym z najbardziej zaciekłych przeciwników Lisa i jego żołnierzy. Z niezwykłym okrucieństwem katował i przesłuchiwał Jana Rydzowskiego z Wólki Goleszowskiej. Babula, jako sąsiad Wojciecha Lisa, pierwszy zidentyfikował po śmierci jego zwłoki przywiezione na UB, a w dwa dni później - 2 lutego 1948 r. - podpalił domy rodzinne Lisa i Kędziora w Toporowie. Rozgłosił on, iż zwłoki Lisa zostały zakopane nad Wisłoką.
                Bardziej rozmowny zwłaszcza pod wpływem alkoholu, okazał się były milicjant - Eugeniusz Lachowski. Nie krywał,iż zwłoki dowódcy leśnego wojska zakopano na podwórku Komendy MO przy ul. Kościuszki 12. Ta wersja okazała się prawdziwa i doprowadziła do ujawnienia dowodów zbrodni.
               Ale zanim to nastąpiło, rozsiewano też wieści nieprawdziwe. Były funkcjonariusz UB, Stanisław Kędra, twierdził, że szczątki dwóch szkieletów odnalezione na Górze cyranowskiej przy poszerzaniu wykopu drogowego, a zakopane tam niegdyś w workach, były szczątkami Wojciecha Lisa i jego zastępcy. Dziś wiadomo, że chociaż nie był to Lis, odkryto tam na pewno ślady innej tragedii ofiar UB, zwłaszcza że resztki szkieletów uprzątnęli po kryjomu funkcjonariusze MO.
              Każdy człowiek ma prawo do zachowania po śmierci swego nazwiska i posiadania grobu. Ofiarom terroru stalinowskiego odebrano to prawo. Dalsze prace ekshumacyjne prowadzone pod nadzorem Okręgowej Komisji Badania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu w Rzeszowie, wykażą ile jeszcze nieznanych ofiar kryje posesja przy ul. Kościuszki.

                                                                                                 M. Pobudka

            
                     Wyjaśnienie  zagadki śmierci dziadka znalazłem w artykule „Jak Zginął Wojciech Lis" - „Nowiny" nr 105  z 29-31. 05.1992r. podpis pod artykułem „Zbigniew Głaz" oto większy fragment tego artykułu                   
          „ 30 stycznia 1948r. Koło leśniczówki w Paterakach rozegrał się epilog dramatu dowódcy leśnego oddziału, Wojciecha Lisa - zginął wraz z Konstantym Kędziorem od zdradzieckich strzałów oddanych przez Wojciecha P.  Lis był jednym z najdłużej walczących partyzantów - najpierw z okupantem niemieckim, a następnie sowieckim. Pomimo częstych obław skutecznie wymykał się z licznych zasadzek i nie opuszczał terenu swego działania. Należał do ludzi głęboko religijnych, często kierował swe kroki do kościoła. Miał przeczucie, że zginie śmiercią gwałtowną, i to w niedługim czasie; Bogu polecał w opiekę swą małoletnią córkę Jadwigę i jej matkę. Tymczasem Urząd Bezpieczeństwa zagęszczał sieć konfidentów informujących o miejscach pobytu dowódcy leśnego oddziału, i coraz trudniej było Lisowi znaleźć bezpieczną melinę. Mając świadomość, że dalszy pobyt w lasach mielecko-kolbuszowskich nie będzie możliwy, jesienią 1947r. Rozproszył swój oddział. Część żołnierzy ujawniła się lub wyjechała na Ziemię Zachodnie, Lis natomiast zamierzał przedostać się za granicę. Dokumenty potrzebne do wyjazdu miał wyrobione. Aby nie wpadły w ręce bezpieki, przechowywał je w Nieradowicach K. Otmuchowa, które miały być ostatnim etapem w drodze na Zachód. O zamiarze wyjazdu Lisa za granicę został przez swych konfidentów poinformowany szef mieleckiego UB, Wojciech P. Postanowił on nie dopuścić, aby upatrzona ofiara umknęła z terenu, nad którym sprawował władzę, bowiem ominęłyby go nagrody i odznaczenia obiecane za ujęcie dowódcy Lisowczyków - żywego lub martwego. Polecił więc swym agentom mającym kontakt z Wojtkiem, aby opóźnili jego wyjazd starając się go przekonać, że na wiosnę sytuacja polityczna ulegnie zmianie, a on jako doświadczony dowódca oddziału partyzanckiego, będzie potrzebny na tym terenie. Już wcześniej szef UB widząc, że w otwartej walce Lisa nie zwycięży, zaczął czynić przygotowania do skrytobójczego mordu. Mogli go dokonać ludzie z otoczenia Lisa lub pozostający z nim w kontakcie. W tym celu P. przeprowadził poufne rozmowy z upatrzonymi osobami. Jedną z nich był Józef B. W którego domu dowódca leśnego oddziału ze swymi żołnierzami często przebywał na kwaterze. Za wykonanie zleconej roboty szef UB obiecał nagrodę w wysokości 200 tysięcy złotych, stanowisko leśniczego i przeniesienie wraz z rodziną na inny teren. Proponował, aby wraz z Wojciechem Lisem zlikwidować Jana Rydzowskiego i braci Głowienków. Dawał do wyboru jeden z sześciu pistoletów, które wyłożył na stół, wraz z amunicją. Żadne obietnice nie zmieniły jednak postawy niedoszłego zamachowca - Józef B. Nie dał się wciągnąć do zrodniczego spisku. Przypłacił to długim więzieniem.   Podobne działania jak szef UB podjął Eugeniusz W. - komendant MO wraz z oficerem śledczym, starając się znaleźć osobnika zdecydowanego na zamordowanie Wojciecha Lisa. W tym celu  namawiali oni jednego z przetrzymywanych w areszcie mieszkańców Tuszowa Narodowego, aby ten zlikwidował nieuchwytnego partyzanta. Rozmowy przeprowadzono na Komendzie Powiatowej MO w Mielcu. Podczas poczęstunku przy herbacie, obaj przedstawili swą propozycję. Jednak mimo obietnicy zwolnienia z aresztu i otrzymania wysokiej nagrody, kolejna upatrzona ofiara także odmówiła udziału w zdradzieckim pisku, okupując decyzję przedłużonym pobytem w więzieniu.    W końcu znaleziono ludzi zdecydowanych na to, żeby zdradziecko rozprawić się z Lisem na zaproponowanych przez szefa UB warunkach - leśniczego N. S. I Wojciecha P., żołnierza z oddziału Wojciecha Lisa. P. Już wcześniej pozostawał  w kontakcie z szefem UB w Mielcu i w Kolbuszowej. Pochodził on z przysiółka Ostrowów Baranowskich -Poręby i liczył wówczas 31 lat. W okresie międzywojennym odbył służbę wojskową w pułku strzelców konnych w Żółkwi, gdzie zastał go wybuch wojny 1939r. Po zakończonej kampanii wrześniowej, w stopniu kaprala, powrócił w rodzinne strony. Należał do ludzi ambitnych, żądnych władzy, chociażby drobnej jej cząstki. Dla osobistej kariery gotów był wszystko poświęcić; ostatecznie doprowadziło go to do popełnienia zdrady i zbrodni.    W zdradzieckim spisku na W. Lisa najważniejsza rola przypadła Wojciechowi P. choć i postać N. S. Nie należała do drugoplanowych. Chcąc uniknąć ewentualnych podejrzeń o utrzymywanie kontaktów z bezpieką, obaj spotykali się z szefem UB poza siedzibą Urzędu Bezpieczeństwa - najczęściej w lokalach gastronomicznych na terenie Mielca. W styczniu 1948r. Miejscem spotkań konfidenckich  była restauracja przy ul. Mickiewicza, gdzie w zacisznym pomieszczeniu, na zapleczu otrzymali ostatnie instrukcje i przyrzeczenie nagrody. Ustalono też sposób przekazania do UB informacji o likwidacji Lisa. „Towarzyskie" spotkanie spiskowców nie uszło uwagi właściciela restauracji, zwłaszcza, że takie osoby jak szef UB nieczęsto tu przychodziły. W styczniu 1948r. W. Lis korzystał z gościny w domu Kusaków w Czajkowej; samotny dom pod lasem spełniał warunki partyzanckiej meliny. Tam, w nocy przyśniła mu się rozdarta czerwona płachta. Ponieważ wierzył w sny, rzekł gospodarzom: - Zła to prognoza na najbliższą przyszłość, dni moje są już policzone. Za namową Wojciecha P. który zdecydowany był już na dokonanie mordu, lecz przeszkadzali mu w tym domownicy, lis przeniósł się do leśniczówki w Paterakach. Wieczorem, 30 stycznia, po spożyciu kolacji w gospodzie w Ostrowach Tuszowskich, czteroosobowa grupa, w której prócz W. Lisa znajdował się K. Kędzior, W. P. i N. S. Udawała się na nocleg. Kiedy dochodzili do leśniczówki, S. zatrzymał się. Kilkadziesiąt metrów dalej Wojciech P. ostrzelał idących z nim kolegów. W. Lis otrzymał śmiertelny strzał i zginął na miejscu, Kędzior został ciężko ranny.  O wykonaniu zleconej roboty powiadomiono szefa UB, który niezwłocznie przysłał swoich ludzi, aby przewieźli zwłoki Lisa i konającego Kędziora do Mielca, bowiem obawiał się, że koledzy zechcą odbić ciało swego dowódcy. Na wozie, w czasie jazdy, zmarł Kędzior. Do Mielca przywieziono dwa trupy i złożono je na podwórku ówczesnej siedziby UB przy ul. Daszyńskiego (obecnie Mickiewicza). Najpierw zostały obrabowane. Lisowi zabrano zegarek ze złotą bransoletką, buty wojskowe i portfel z pieniędzmi oraz osobistymi pamiątkami. W chwili śmierci Lis posiadał przy sobie zdjęcie swej córki oraz narzeczonej, które w dwa tygodnie później przywieźli ubowcy mieleccy do Nieradowic, jako dowód, że Wojtek nie żyje, i ostrzegli rodzinę przed ewentualną próbą poszukiwania miejsca zakopania zwłok.   W tym czasie przebywała w celi, aresztowana w październiku 1947r. Macocha W. Lisa. Nie powiadomiono jej o śmierci Wojtka, jednak po niezwykłym ruchu w podziemiach UB oraz z fragmentów rozmów zorientowała się co się stało.  Nazajutrz, 31 stycznia, zwłoki Lisa umyła żona jednego z ubowców, a następnie sprowadzono miejscowego fotografa, w celu wykonania „pamiątkowego" zdjęcia. Trupa ustawiono w pozycji pionowej. W trakcie ustawiania kamery ciało Lisa się poruszyło; zanim odkryto przyczynę, asystujący ubowiec zamierzył się do strzału w jego stronę. Był dla nich groźny nawet po śmierci. Okazało się, że wskutek nasłonecznienia zesztywniałe mięśnie zwiotczały i trup osuną się pod nogi pilnującego go wartownika.
            Zwłoki Lisa i Kędziora wystawiono na widok publiczny i dowożono samochodami okolicznych mieszkańców, aby naocznie przekonali się o sukcesie mieleckiego UB. Po dwóch dniach ludzie Woźniaka przenieśli je w nocy do budynku pobliskiej Komendy MO i zamknęli w komórce pod nadzorem najbardziej zaufanych funkcjonariuszy. Obawiając się akcji żołnierzy Lisa w celu odbicia zwłok swego dowódcy - zarządzono ostre pogotowie. Następnej nocy zwłoki Lisa i Kędziora zakopano na śmietniku Komendy MO.

          W tym miejscu kończy się los człowieka który podjął nierówną walkę z wrogami naszej ojczyzny, aby w końcu zginąć i to z rąk rodaka. W chwili gdy zaczął walczyć o osobiste szczęście, oraz własną rodzinę.     
          -Poległ choć zwyciężył.
     Obraz tej sprawy nie był by pełny bez przedstawienia osoby, która doprowadziła do zabójstwa Wojciecha Lisa i jego żołnierza. Oto artykuł opublikowany w gazecie mieleckiej „KORSO" 03.09.1992r. zostawiam go bez komentarza.
Galeria funkcjonariuszy UB
-Wojciech Pacanowski

         Wśród przestępców okresu stalinowskiego jedno z czołowych miejsc zajmuje szef mieleckiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego - Wojciech Pacanowski. Urodził się 8 marca 1910r. w Żabnie, w rodzinie małomiasteczkowego handlarza, jako syn Jana i Rozalii. Ukończył 6 klas szkoły powszechnej, ale do dalszej nauki nie kwapił się, próbując bezskutecznie wyuczyć się jakiegoś zawodu. Gdy się to nie udało, podjął pracę u żydowskiego karczmarza, warząc piwo. W swoim życiorysie podawał, że był robotnikiem. W latach trzydziestych wstąpił do KPP na terenie Tarnowa i - za prowadzenie działalności komunistycznej - był ścigany przez policję, a nawet na krótko aresztowany. Podczas okupacji ukrywa się w okolicach Dąbrowy Tarnowskiej i Żabna, choć później twierdzi, iż brał udział w partyzantce GL pod dowództwem płk. Kołczaka. Po wkroczeniu Armii Czerwonej, w 1945r. zakłada koła terenowe PPR na terenie Żabna, a następnie podjął pracę w Dąbrowie Tarnowskiej jako szef UB, skąd został przeniesiony do Mielca. Zamieszkał przy ul. Narutowicza 17, naprzeciw budynku bezpieki. Do pracy w aparacie bezpieczeństwa ściągnął część znanych mu komunistów z rejonu Jam, Radomyśla Wielkiego i Żabna, którzy niebawem dali się poznać jako najbardziej brutalni oprawcy. Sam też miał sporo „osiągnięć" w zwalczaniu reakcyjnego podziemia i w walce z bandami. Przed takimi ludźmi jak Pacanowski nowa władza - zwana „ludową" - otwierała olbrzymie możliwości wykorzystania stanowiska do celów bezprawnych. Trzydziestopięcioletni szef mieleckiego UB pozyskał zaufanie przełożonych bezwzględnym postępowaniem z aresztowanymi. Szczególnie zawzięcie prześladował byłych żołnierzy AK i członków WiN-u. W okresie jego trzyletniej „kadencji" zginęło na terenie powiatu mieleckiego ponad 50 ludzi.    Porucznik Pacanowski funkcję szefa UB w Mielcu objął 15 czerwca 1945r., po Stefanie Partykowskim, i pełnił ją do 1 stycznia 1949r. Zniknął bez wieści w tajemniczy sposób. Jego mielecki życiorys urywa się w noc sylwestrową 1948r. Zarówno jego podwładni jak i ludzie z aparatu partyjnego niechętnie wspominają o swoich kontaktach z Pacanowskim. Zachowały go natomiast w pamięci rodziny pomordowanych i ofiary, które przewinęły się przez lochy katowni ubowskiej.  Wraz z Pacanowskim na UB pracowali przydzieleni enkawudziści, rozpracowujący środowisko akowskie. Jednym z nich był funkcjonariusz NKWD, niejaki Łojewski - Żyd w stopniu kapitana. W okresie „Burzy" przebywał w batalionie AK „Hejnał", posługiwał się pseudonimem „Misza". Wsławił się tym, że przesłuchiwanych na UB akowców terroryzował dwoma pistoletami, grożąc zastrzeleniem. Duże przysługi szefowi UB wyświadczył mielecki Żyd - Verstandig, któremu udało się przeżyć okupacje hitlerowską. W roku 1944 - jako jeden z pierwszych - zasilił kadry organizującego się Urzędu Bezpieczeństwa, przyjął aryjskie nazwisko Zając, a następnie Zajączkowski i zajmował się rozliczaniem ludzi, którzy w czasie okupacji ukrywali ludność żydowską. Prócz nich w UB „pracował" niedouczony rabin mielecki Leib Susel (vel Zygmunt) Feuer. Pacanowski uważał go za „najbliższego współpracownika w interesach". A interesy były rzeczywiście bardzo intratne. Na polecenie szefa ludzie z bezpieki odkopywali i zabierali kosztowności ukryte przez obywateli żydowskich w czasie okupacji hitlerowskiej. Ponadto Feuer zajmował się sprzedażą nieruchomości żydowskich i inspirował procesy o rzekomy antysemityzm. Wspólnota interesów szefa UB i rabina trwała do czasu aresztowania Pacanowskiego.  Pacanowski posiadał dobre układy z komendantem MO Eugeniuszem Wożniakiem, jego żoną Kazimierą, Romanem Górnisiewiczem i Stanisławem Maraszewskim. Pacanowski przyjął do pracy w UB ludzi znanych w okresie okupacji niemieckiej z rozbojów i napadów dokonywanych z bronią w ręku. Toteż mnożyła się liczba rabunków i morderstw, zwłaszcza, że niejednokrotnie dokonywano ich z inspiracji samego szefa, który w zamian za osłanianie działalności partycypował w podziale łupów. W swoim mieszkaniu przechowywał część zrabowanych rzeczy, które odnaleziono później w czasie rewizji. Prócz tego , podobnie jak inni przedstawiciele władzy, Pacanowski miał słabość do kosztowności i przedmiotów zbytku. Wysyłał więc podwładnych z UB do zamożniejszych domów mieszczańskich na rewizje dokonywane pod jakimkolwiek pretekstem, w czasie których ginęły różne przedmioty. Poszkodowani, obawiając się represji ze strony szefa UB, początkowo nigdzie nie zgłaszali rabunków, a to jeszcze bardziej rozzuchwalało ludzi z bezpieki.  Podczas napadu na gospodarstwo Zielińskiej  w Dobryninie w 1948r. jednemu z bandytów zsunęły się ciemne okulary i został przez napadniętą rozpoznany jako funkcjonariusz UB. Nazajutrz zgłosiła o tym Pacanowskiemu, który uniósł się, a nawet zaczą grozić twierdząc, że kobiecie musiało się coś przewidzieć, bo on na UB nie ma bandytów. Dialog ten usłyszał przechodzący przypadkowo oficer Ubz Rzeszowa i po wyjściu Zielińskiej z gabinetu szefa zapytał, czy rozpozna uczestników napadu. Rozpoznała czterech, których niezwłocznie aresztowano. Natomiast Pacanowski w związku z tą sprawą został przeniesiony  do Krosna. Wyszło mu to jednak na niekorzyść, gdyż poszkodowani mieszkańcy, czując się mniej zagrożeni przez szefa UB, wnieśli do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie anonimową skargę, podając zereg przykładów popełnionych przez niego nadużyć. Skargę podpisało „Grono obywateli miasta Mielca i okolicy", zwracając się o wszczęcie śledztwa. W związku z tym 24 sierpnia 1949r. nastąpiło w Krośnie aresztowanie Pacanowskiego. Po kilkunastomiesięcznym śledztwie, w grudniu 1950r. doszło do procesu przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Rzeszowie. Pacanowskiego oskarżono o to, że w okresie od czerwca 1945r. do końca1948r. jako szef UB w Mielcu dopuszczał się nadużywania swojej władzy z zamiarem osiągnięcia korzyści materialnych. Na rozprawie zeznawało trzydziestu świadków, m.in. Moniak, Przybyło, Piróg, Stefankowa, Woliński, którzy potwierdzili zarzuty oskarżenia. W sumie było to drobne kradzieże i nadużycia, jakich dopuszcza się pospolity złodziej. Pacanowski nie odpowiadał natomiast za morderstwa i stosowanie niedozwolonych metod śledztwa. Ale mimo to, chcąc uniknąć kary, zaczął udawać wariata i zażądał zbadania go przez biegłych psychiatrów. Na badaniach w szpitalu w Kobierznie przebywał od 13 lutego do 13 marca 1950r.
     Sprawę Pacanowskiego rozpatrywał Wojskowy Sąd Rejonowy w Rzeszowie, w składzie przewodniczący - kpt. Zygmunt Panas, asesor - kpt. Józef Hausman, ławnik - por. Jan Jermak, w nieobecności prokuratora wojskowego. W wyroku z dnia 30 grudnia 1950r. Sąd orzekł, iż „Pacanowski Wojciech winien jest: 1. że w okresie czasu od 1946r. do końca 1948r. jako szef PUBP w Mielcu dopuszczał się nadużycia władzy ze względu na korzyści osobiste przez to, że a) w powyżej wymienionym okresie czasu wyjeżdżał samochodem służbowym (...); b) na wiosnę 1948r. w Mielcu zamienił samowolnie jeden silnik elektryczny znajdujący się w depozycie UBP (...); c) w lecie 1948r. zabrał z mieszkania ob. Skrzypka Jana w Rzędzianowicach, które to mieszkanie zostało zabezpieczone przez władze i oddane pod nadzór PUBP w Mielcu: trzy obrazy, dwa flakony kryształowe i walizkę, które to przedmioty następnie zatrzymał dla siebie;(...), i za to skazał porucznika UB Pacanowskiego Wojciecha (...) trzykrotnie na karę więzienia po jednym roku, a za czyn opisany pod literą c, na karę więzienia przez jeden rok i sześć miesięcy, zaś 2. na zasadzie art. 164 KKWP za czyny opisane w punkcie 2 na karę aresztu przez trzy miesiące. Na mocy art. 32 par. 2 KKWP wymierza się oskarżonemu za powyższe zbiegające się przestępstwa, jako karę łączną, karę więzienia przez jeden rok i sześć miesięcy. Na zasadzie atr. 50 KKWP zalicza się oskarżonemu na poczet powyższej mu orzeczonej kary pozbawienia wolności, okres tymczasowego aresztowania od dnia 25 VIII 1949r. i od tej daty należy mu liczyć początek odbywania kary.

   Uzasadnienie.
                          W toku procesu ustalono, że w lecie 1944 r. został aresztowany ob. Skrzypek w Rzędzianowicach, a majątek jego został zabezpieczony przez władze. Skazany Pacanowski, mając bezpośredni nadzór nad zabezpieczeniem majątku, kilkakrotnie wyjeżdżał służbowo do Rzędzianowic celem kontrolowania pełnionej tam służby ochrony powołanej spośród milicjantów i ormowców. W czasie jednego z pobytów w Rzędzianowicach skazany przywłaszczył sobie trzy obrazy, dwa flakony kryształowe i walizkę, które to przedmioty, opuszczając majątek, zabrał do swojego mieszkania..."

                                                                                          Zbigniew Głaz       
                       I tak oto na 44 lata sprawa została zamknięta, nie było Wojciecha Lisa, jego ciała, miejsca pochówku, grobu, a człowiek z którego inicjatywy dokonano tej zbrodni odszedł w niesławie z zajmowanego stanowiska w UB. Ludzie którzy byli blisko związani z Wojtkiem pamiętali, choć przez wiele lat bali się o tym głośno mówić. Dla nowej  władzy ludowej Wojciech Lis choć martwy był nadal groźny, zadbano więc o to aby zabić go jeszcze moralnie. Rozpuszczano o nim fałszywe informacje jakoby współpracował z Niemcami, w czasie okupacji, a po wyzwoleniu miał być bandytą napadającym i okradającym ludność cywilną. Na szczęście ci utrwalacze władzy ludowej, przeoczyli pewną małą dziewczynkę, która żyła gdzieś tam na ziemiach zachodnich. Ten mały, największy skarb, Wojtka.
     Byli jednak ludzie którzy  pamiętali o Wojtku, nie chcieli zapomnieć przykładem tego jest wiersz napisany w czerwcu 1962 r. 
                      
  Stanisław Stachura -„Stopka"

      „ Pamięci Wojciecha Lisa"

But niemiecki i sowiecki
Depcze polską ziemię.
Wysiedlają nasze wioski
Pod wojskowy poligon.
Wojtek wysnuł takie wnioski:
Tu niejeden znajdzie zgon.
        Wśród leśnych wiosek,
        Ubogich piaszczystych ugorów
        Była również wioska
        O nazwie Toporów.
W niej żyły Lisy,
Nie w norze, lecz w domu,
Z której nieraz Wojtek
Wychodził po kryjomu.
        Biedna to rodzina,
        Jak wszystkie śródleśne,
        Głód często dokuczał
         Tym ludziom boleśnie.
Wojtek, dobry strzelec,
Bronią władał sprawnie,
Z kłusówki się nauczył
Celować dokładnie.
         To mu się przydało
         W czasie okupacji,
         Nigdy on wrogowi
          Nie przyznawał racji.
Rozbierał i wypuszczał,
Nie brał do niewoli,
I tak się hartował
W partyzanckiej doli.
          Niemcy rozstrzelali
          Najbliższą rodzinę.
          Postanowił walczyć,
          Niech i ja tu zginę!
Budynki spalili,
Las był jego domem,
Drzewa Go przyjęły
Szumem i ukłonem.
          A nad lasem gwiazdy
          Mrugając świeciły,
          Śpij żołnierzu-tułaczu,
          Jakby mu mówiły.
Widział przed oczyma
SS-mana (Otto) Engelhardta,
Którego uprzedzał -
Śmierć za śmierć,
To Wojtka oferta.
            Największe ofiary
            Żydzi doświadczyli,
            Lękając się śmierci,
            W pas mu się kłaniali.
On strzelał jak do kaczek,
Wybierając swe ofiary,
Oni mu składali srebro,
Złoto, dawali dolary.
                Wojtek go upomniał -
                Doczekasz się śmierci,
                Partyzancka kula,
                Twoje ciało zwierci.
Tak się też stało.
Nadeszła godzina,
Automat śle serię,
Leci kul lawina.
                 I ginie największy
                 Niemiecki oprawca,
                 Z rąk partyzanta,
                 Żołnierza akowca.
Wojtek, jak wszyscy
Doczekał wolności,
Lecz jako dowódca -
Miał się na baczności.
                 Wówczas już tysiące
                  Akowców siedziało,
                  A resztę powoli
                  UB wybierało.
Ci, co za ochłapy
Władzę utrwalali,
Najlepszych Polaków
W mogiły chowali.
                 Jedna z takich mogił
                 Nieznana do dziś,
                 Spoczywają w niej, jak inni,
                 Kostek Kędzior i Wojtek Lis.
Zginęli z rąk zdrajców,
Synów tej Ojczyzny,
Nikt nie zdoła zatrzeć
Tej straszliwej blizny.

 Pogrzeb po latach
                    Na pogrzeb dziadka do Mielca, przyjechałem wraz z rodziną 1-go maja 1992 roku, byłem w tym mieście po raz pierwszy. Poznałem wtedy ludzi zaangażowanych w tą historię, i  zrozumiałem, że ta walka z przed 40 lat nadal trwa. Walka ta nie była już walką z bronią w ręku ale przybrała inne formy. Przykładem tego, był dziwny telegram rozwieszony w przeddzień pogrzebu na murach miasta. Telegram był adresowany do jednego z byłych Funkcjonariuszy MO zamieszkałego w Mielcu, oto jego treść - „Przyjdź zbrodniarzu na nasz pogrzeb 2 maja br. O godzinie 11-ej. Zakopałeś nas na śmietniku Komendy Powiatowej MO przed 44 laty. Módl się gorąco i wykaż skruchę, to ci wybaczymy." podpis Wojciech Lis, Konstanty Kędzior. Było w tym coś irracjonalnego, bo przecież zmarli nie zapraszają sami  swych oprawców na własny pogrzeb. Chyba, że mają przedziwny wpływ na żywych, którzy podświadomie realizują ich wolę. Po latach okazać się miało, że znajdę na to dowody, tylko czy przekonywujące?  
        W dniu 2 maja odbył się pogrzeb, dziadka oraz jego żołnierza Konstantego Kędziora. Dziwny był to pogrzeb, od ich śmierci minęły 44 lata, a wydawało się jakby to wszystko  wydarzyło się wczoraj. Brałem udział w tym pogrzebie dokumentując to wydarzenie kamerą  video oraz robiąc zdjęcia. Na ciekawą relacje z tego pogrzebu natrafiłem w biuletynie zakładowym PZL Mielec „Głos Solidarności" Nr 4  1992r.  
 Dzień 2 maja br. to niezwykła uroczystość - pogrzeb dwóch żołnierzy AK - Wojciecha Lisa i Konstantego Kędziora - podstępnie zamordowanych 30 stycznia 1948 roku. Ceremonia rozpoczęła się o godzinie 1100 . Przybyły rodziny zmarłych; poczty sztandarowe oddziałów AK, NSZZ „S" WSK PZL Mielec, KPN, Kompani wojska polskiego; byli partyzanci AK wraz z rodzinami; liczni mieszkańcy Mielca i okolic; delegacje z Jarosławia, Przeworska i Rzeszowa.  Sformowana obok kościoła Św. Mateusza kolumna przeszła do miejsca odnalezienia szczątków, tj. do dawnego budynku Milicji przy ul. Kościuszki. Do zebranych przemówił Ks. Szetela, w słowach /.../ Zebraliśmy się na dziwnym pogrzebie, który rozpoczyna się nie z domu żałoby, ale z byłego śmietnika przed budynkiem dawnego UB. Żegnamy naszych braci, Wojciecha i Konstantego. Żegnamy ich w 44 lat po ich śmierci, żeby im oddać prawdziwą chrześcijańską przysługę - żeby rozpocząć ten dziwny pogrzeb, na jakim pewnie większość z nas jest pierwszy raz w życiu, pierwszy raz bierze w takim pogrzebie udział. /.../
 Żegnamy naszych braci, którzy jako młodzi ludzie walczyli o wolną, chrześcijańską, katolicką Polskę - walczyli z Niemcami. Brali udział w akcji „Burza". Początkowo wspierali wojska sowieckie, z którymi razem walczyli przeciwko Niemcom. Ale niestety, wolnej Polski nie doczekali się - doczekali się haniebnego morderstwa, które na nich dokonano. Bo w sposób bestialski ich zamordowano. I nawet nie pozwolono, żeby rodzina ich ciała pochowała na cmentarzu - żeby mieli katolicki pogrzeb z kapłanem, Mszą Św. Żeby była - modlitwa nad grobem i trumną. Dopiero dzisiaj stało się to możliwe i dlatego dzisiaj będziemy ich żegnać oficjalnie, jako ich towarzysze broni, jako ich przyjaciele, współrodacy, współparafianie /.../ Zgineli śmiercią tragiczną - można powiedzieć - z rąk wroga, ale nie tylko wroga - z rąk Polaków. I to jest bardzo przykre. /.../
          Stąd - w kondukcie żałobnym - trumny przeniesiono przez byłych żołnierzy AK do kościoła Św. Mateusza. Uroczystą Mszę Św. Celebrowali: Ks. Prałat Białobok i Ks. Szetela. Po Mszy kondukt przeszedł na cmentarz Parafialny. Ostatnie słowo o zmarłych wygłosili: P.T. Orłowski /Przewodniczący Związku Żołnierzy AK okręgu Mielec/, P.L.Tacik/żołnierz AK- podwładny W.lisa/. P. Orłowski powiedział m.in. : „Lepiej byłoby milczeć nad trumną - alenie nad tymi dwiema trumnami, które kryją szczątki ofiar podstępnego mordu. Niestety, trudno milczeć w obliczu tej kainowej zbrodni na dwóch dzielnych żołnierzach AK. Wszystkie Narody Świata mają prawo do daty urodzin, jak i daty śmierci. Ale jedynym prawo to bolszewizm nieludzko zabrał - Polakom- polskim oficerom bestialski pomordowanym w Katyniu, Miednoje, Charkowie, jak i żołnierzom AK zakatowanym w sowieckich lochach i zamęczonych w katorżniczych łagrach. W szponach NKWD i ich pobratymców z UB, żołnierze AK gineli jak kamienie rzucone w głębiny morza, tropili ich jak dziką zwierzynę. Złoczyńcy spod znaku „sierpa i młota" jak ich komunistyczna kamaryla w bezpiece, żołnierzom AK przypinali etykietę bandytów, aby jak najprędzej każdego z nich jako człowieka zniszczyć. Tych żołnierzy, którzy przez lata, bohatersko walczyli z hitlerowską okupacją, którzy przeszli przez sowieckie piekło jak i przez lochy rodzinnych zdrajców- byli tropieni prześladowani.                     Wojciech lis i Konstanty Kędzior przeszli takie piekło. Sowieccy okupanci tam na dołach na terenie lasu katyńskiego jak i tu na Ojczystej ziemi na dołach śmierci zasadzili drzewa aby zatrzeć ślady potwornej zbrodni. Stalin największy zbrodniarz w dziejach ludzkości w tych dołach usiłował zakopać II Rzeczpospolitą, zatrzeć ślady, zakopać kraj spod znaku Orła Białego. I te dwie ofiary rzucone do głębokiego dołu, pod śmietnik- zakopano, aby wykreślić je z ludzkiej pamięci. A jednak tam i tu nie udało się „krwawemu carowi z Kremla" miliony istnień ludzkich zepchnąć w zapomnienie.
      30 października 1991r. Ziemia milicyjnego podwórka przemówiła. W tym to dniu po 44 latach wydarto jej ponurą tajemnicę ubowskiego milczenia. Tajemnicę „przepaści" dwóch zwłok. Legendarnego dowódcy oddziału leśnego AK naszego obwodu - Wojciecha; jak i jego wiernego Żołnierza - Konstantego. Żołnierze ci, którzy przez lata walczyli, zostali zdradzeni przez swojego współbojownika - 30 stycznia 1948 r. W lis po raz ostatni odbył swoją podróż życiową. Po raz ostatni patrzył na wysokie konary drzew lasów Pateraka. Tego lasu, który przez lata był jego dachem i schronieniem w walce z dwoma wrogami: z siepaczami z gestapo jak i z NKWD i UB. W tym dniu podły zdrajca, ohydny zwyrodnialec Wojciech Paluch zachowując pozory lojalności, nagłym i niespodziewanym atakiem, zachowując zimną krew, targnął się na życie tych dwóch ofiar. Niespodziewanie przeciął pasmo ich życia - 35 letniego Wojciecha i 25 letniego Konstantego.
      Ta zbrodnia opłacona sowiecką zapłatą to nie był jakiś odosobniony oderwany epizod. To była część składowa ubeckiego bestialstwa. W 1945r. - kiedy cała Polska znalazła się w kleszczach stalinowskiego gwałtu, terroru, bezprawia, zakłamania, nienawiści i zbrodni - Wojciech Lis był nakłaniany przez wszechmocną bezpiekę do współpracy. Wojciech Lis z obrzydzeniem i pogardą odmówił. Zdawał sobie sprawę czym grozi Polsce stalinizm. Widział oczyma wyobraźni młodzież akowską pędzoną jak zwierzęta do bydlęcych wagonów i w nieludzkich warunkach wywiezionych do ponurych sławą obozów i łagrów, w Katyniu, Magadanie, Workucie, na Kamczatce, W Worylsku i innych miejscach, których nie sposób tutaj wymienić. Wojciech Lis, oczyma wyobraźni, widział nędzne szkielety powleczone skórą, konające z głodu i wycieńczenia. Widział ich ciała rozrywane przez enkawudowskie psy. Wierny swej żołnierskiej przysiędze nie dał się „zaczadzić" komunistyczną indoktrynacji. Mówił : "Światu Katyń wcześniej obwieścił czym jest stalinizm, oparty na strzelaniu w tył głowy, z najbliższej odległości". Nie poddał się namowom, zdradzieckim namowom i przez to ściągnął na siebie wyrok śmierci.
           Wojciech Lis zachował hart ducha, bo wiedział o tym, że prędzej czy później runie system oparty na bezprawiu, na zbrodni, na zakłamaniu, na morderstwach, że padnie każdy system, który niszczy prawo boskie i ludzkie.
      I dlatego my dziś tu zebrani składamy hołd przed wami, drodzy Synowie Ojczyzny naszej, którzy nie zdradziliście jej, którzy zachowując hart ducha - jesteście przykładem dla żyjących jeszcze żołnierzy AK i dla naszych pokoleń, których historia osądziła i macie zawsze miejsce w pamięci narodowej. Wasze szczątki, wasze kości to nasz relikwiarz narodowy. Czcimy was tak długo, jak długo będą biły nasze serca. Dlatego składamy Wam hołd, wierni synowie Ojczyzny. Niepodległości przykładni patrioci (...).
            Prawda zawsze wychodź na wierzch. Cały świat przekonał się czym był stalinizm, największa zbrodniczość XX wieku.
             I dlatego Św. Pamięci Wojciech i Konstanty - tutaj chylimy przed Wami czoła, raz jeszcze składamy hołd. Niech Bóg Wszechmogący, Pan Wielkiego Świata niezbadanego i niepojętego, przyjmie Wasze dusze do Wiecznej Światłości i Szczęśliwości".

                                                                                                                        /PN/ 
                 W kondukcie pogrzebowym wzięli udział; orkiestra dęta WSK-Mielec, kompania honorowa Wojska Polskiego z Rzeszowa, poczty sztandarowe braci akowskich z różnych stron (trzy z Rzeszowa i po jednym z Jarosławia, Kolbuszowej, Mielca i Tarnobrzega),  rodziny zmarłych,  oraz dwutysięczny tłum mieszkańców Mielca i okolic. Homilię wygłosił ks. Stanisław Jurka.  
          Po uroczystościach pogrzebowych, późnym popołudnie wraz z rodziną wróciliśmy na cmentarz, nad grób dziadka i jego żołnierza. Zastaliśmy tam, drobnej budowy starszego pana, który klęcząc na kolanach modlił się przed ich grobem. Widok tego  pana klęczącego na gołej ziemi przed nową mogiłą był niezwykle ujmujący, zrobiłem mu zdjęcie. Mama zaczęła z nim rozmawiać, po krótkiej rozmowie okazało się, że jest jednym z żołnierzy dziadka, zapisała jego imię, nazwisko. Ponieważ śpieszył się na autobus,  a to co mówił było interesujące, zaproponowaliśmy mu podwiezienie samochodem do jednej z wiosek położonej koło Mielca. I tak jadąc z nim, słuchaliśmy  jego opowieści o dziadku, a miał ich sporo. Po drodze zatrzymaliśmy się pod  wskazanym przez niego kościołem, w którym miał się odbyć ślub mojej babci z dziadkiem. Wieczorem będąc w mieszkaniu Pana dr M. Maciąga, mama nadmieniła którego z żołnierzy dziadka spotkaliśmy. Opis postaci zgadzał się imię i nazwisko też, nie pasowało tylko jedno, ten człowiek od kilku lat nie żył! Przyznaje zapanowała konsternacja, znaliśmy dziwne opowieści rodzinne związane z dziadkiem, które wydarzyły się po jego śmierci,  ale tu po prostu musiała zajść jakaś pomyłka. To nic, że człowiek ten kazał się wysadzić na końcu wioski pod lasem, a nie przed konkretnym domem. Miałem przecież jego zdjęcie, wystarczyło tylko wywołać film a następnie wysłać Panu M. Maciądze i wszystko by się wyjaśniło. I co, dałem do wywołania filmy,  owszem wyszły wszystkie zdjęcia z pogrzebu z  wyjątkiem tego jednego, akurat film naświetlił się na tej klatce!? I tak, człowiek ten przekazał pewne informacje, a następnie  „zniknął".   

 W sprawie zbrodniczej działalności naruszania praw człowieka i łamania praworządności przez funkcjonariuszy byłego Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego i byłej Komendy Powiatowej Milicji Obywatelskiej w Mielcu woj. rzeszowskiego w latach 1944-1956zostało przeprowadzone śledztwo, oto jego wynik.

   Rzeszów,  dnia 30 listopada 1994r. 
  Postanowienie o umorzeniu śledztwa Sygn. Akt S Ds. 74/93

        Jerzy Dominik- prokurator Prokuratury Rejonowej deleg. do Prokuratury Wojewódzkiej w Rzeszowie w sprawie zbrodniczej działalności naruszania praw człowieka i łamania praworządności przez funkcjonariuszy byłego Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego i byłej Komendy Powiatowej Milicji Obywatelskiej w Mielcu woj. rzeszowskiego w latach 1944-1956,
    - na zasadzie art. 11 pkt 6 kpk w zw. Z art. 105 paragraf 1 kk i art. 11 pkt 7 i   art. 280 paragraf 1 kpk,                   
     
postanowił
           
(fragmenty postanowienia) 
 „Spośród siedmiu zabójstw wyjaśnieniem których zajmowano się w trakcie postępowania przygotowawczego jedynie zabójstwo Wojciecha Lisa i Konstantego Kędziory w dniu 30 stycznia 1948r. uznano w oparciu o zebrane dowody za popełnione z powodu działalności w/w na rzecz niepodległego Państwa Polskiego i jako takie zostały one zakwalifikowane z art. 148 paragraf 1 kk w zw. Z art. 2b pkt 2 ustawy z dnia 4 kwietnia 1991 roku o zmianie ustawy o Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce - Instytucie Pamięci Narodowej czyli jako zbrodnię nie ulegającą przedawnieniu."

„podstawą umorzenia śledztwa jest niewykrycie sprawców przestępstwa,"

        W tym miejscu powinienem zakończyć opisywanie losów Wojciecha Lisa, nadmienię jeszcze, że śledztwo w późniejszych latach zostało wznowione. Gdybym, to wszystko spisał w 1994r. to zapewne był by już koniec tej historii. Okazało się, że pewien wątek tej sprawy nadal czekał na rozwiązanie.



 Instytut Pamięci Narodowej

Materiały dotyczące zabójstwa Wojciecha Lisa i Konstantego Kędziora przez agenta UB ps. „Tor" w dniu 30 I 1948 r. -


Wojciech Lis (1913-1948), urodzony w Ostrowach Tuszowskich, powiat Kolbuszowa. Pochodził z rodziny chłopskiej. W okresie wojny dowodził oddziałem dywersyjnym Armii Krajowej w powiecie mieleckim. Brał udział w wielu akcjach przeciw Niemcom. Latem 1944 r. podjął współdziałanie w ramach „Burzy" z wojskami sowieckimi, ułatwiając im zajęcie Mielca wraz z zakładami WSK bez dokonania zniszczeń (WSK było zaminowane i gotowe do wysadzenia w powietrze). Aresztowany przez NKWD, ale w październiku 1944 r. uciekł z aresztu. Wyszedł z konspiracji i podjął pracę jako stróż w młynie w Hykach-Dębiakach. W marcu 1945 r. funkcjonariusze MO podjęli próbę aresztowania Lisa, ten jednak zbiegł i rozpoczął ukrywanie się. Dołączyło do niego wielu jego byłych podkomendnych, z których, w kwietniu 1945 r., zorganizował oddział zbrojny. Lis utrzymywał kontakty z grupami podziemnymi NOW, NSZ i BCh, ale formalnie zachował niezależność organizacyjną. W wielu akcjach współdziałał z oddziałami Aleksandra Rusina, Jaworskiego oraz Hieronima Dekutowskiego „Zapory".
Największe nasilenie jego działalności przypada na lata 1945-1946. Oddział Lisa przeprowadził dziesiątki akcji na oddziały MO, UB, KBW oraz jednostki wojsk sowieckich, a także na obiekty państwowe, spółdzielcze i gospodarstwa prywatne należące do rodzin członków PPR. Funkcjonariusze UB w roku 1945 prowadzili z Lisem rozmowy na temat ujawnienia i rozwiązania oddziału, zakończyły się one jednak niepowodzeniem. Równocześnie PUBP Mielec i PUBP Kolbuszowa, wspierane przez Wydział III WUBP w Rzeszowie aktywnie rozpracowywały oddział; usiłowano wprowadzić w jego skład informatorów. W latach 1945-1947 przeprowadzono wiele akcji siłami KBW, MO i UB, które doprowadziły do rozbicia oddziału. W styczniu 1948 r. ukrywali się już tylko Wojciech Lis i Konstanty Kędzior.
W drugiej połowie 1947 r. do najbliższego otoczenia Lisa wprowadzono agenta PUBP Mielec pseudonim „Tor" (Wojciech Paluch), poprzednio nosił pseudonim „Wat". Był on byłym członkiem oddziału Lisa. „Tor" miał doprowadzić do aresztowania Lisa przez UB. Ponieważ Lis nikomu nie ufał i nikomu się nie zwierzał ze swoich planów (nikt nie wiedział, gdzie będzie danego dnia przebywał), stało się to jednak niemożliwe. W konsekwencji polecono „Torowi" zastrzelić Lisa i Kędziora. Stało się to 30.01.1948 r. „Tor" zastrzelił obu w lesie koło Ostrowów Baranowskich, a następnie powiadomił UB. Na miejsce mordu pojechała grupa funkcjonariuszy UB dowodzona przez Szefa PUBP w Mielcu - por. Wojciecha Pacanowskiego, która upozorowała potyczkę, a następnie zabrała ciała Lisa i Kędziory, które skrycie pochowano na śmietniku Komendy Powiatowej MO w Mielcu. Agent „Tor" za swój czyn dostał 2000 zł. oraz kupon na garnitur i skórę na buty z cholewami.
Opracował: Dariusz Byszuk




 Wojciech Lis 


Raport o zwerbowaniu agenta ps. „Wat" (później zmieniono   mu pseudonim na „Tor")
                          


Zobowiązanie do współpracy agenta ps. „Wat" (później „Tor")


Fragment raportu dekadowego Szefa Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Mielcu z 9 II 1948 r. zawierający informację o okolicznościach zabójstwa Wojciecha Lisa i Konstantego Kędziora przez agenta ps. „Tor"    





Zdjęcie zastrzelonego Wojciecha Lisa





Zdjęcie zastrzelonych Wojciecha Lisa i Konstantego Kędziora



 Pokwitowania za wykonanie zadania, podpisane przez agenta „Tor"
                                                                                                                                                  

                                                                                                   Krzysztof




1  Księga pamięci poległych funkcjonariuszy UB. MO i SB pod red. K. Chociszewskiego. Warszawa 1971, s. 422
2  Archiwum KW MO Rzeszów sygn. H-S 19944-48.
3 Archiwum Sądu Woj. Rzeszów, sygn. Sr. 150/48

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz