Już jako dziecko, w ramach zajęć w przedszkolu oglądałem, kinową wersji znanego serialu telewizyjnego „Czterej pancerni i pies". Film ten przedstawia obraz wojny jako przygodę, pokazywał braterską przyjaźń pomiędzy Polakami a Rosjanami. Chyba każdy z nas kiedyś chciałby być Jankiem czy też Marusią? Nikt nie chciał być Niemcem, zresztą trudno się dziwić, skoro chwałą było zabijanie „Szkopów". W ciągu kilkudziesięciu lat oglądając telewizję można się było natknąć wiele razy na serial telewizyjny o tym samym tytule. Serial ten cieszył się ogromną sympatią widzów, moją również, i takie właśnie miałem przez wiele lat pojęcie o II wojnie światowej. Nie był to jedyny film przedstawiający wypaczony obraz wojny oraz okresu powojennego naszego kraju, w tamtym okresie. I tak mając ukształtowany pogląd na temat II Wojny Światowej nie przypuszczałem, że pomimo lat które upłynęły od tamtych wydarzeń osobiście będę zaangażowany w zakończenie pewnych spraw z przed sześćdziesięciu lat.
Każda rodzina ma swoją mniejszą lub większą tajemnicę, przekazywaną
kolejnym pokoleniom. Z czasem staje się ona coraz mniej prawdopodobna aż
w końcu znika w niepamięci. W mojej rodzinie również była, dotyczyła
ona ojca mojej mamy, na początku lat osiemdziesiątych jako nastolatek
dowiedziałem się, że człowiek którego uważałem przez lata za swojego
dziadka, nim nie był. Mój prawdziwy dziadek miał na imię Wojciech, był
partyzantem na którego z zajadłością polowali Niemcy w czasie II wojny
światowej, a następnie utrwalacze władzy ludowej. Dziwiły mnie pewne
środki ostrożności, podejmowane przez członków rodziny, nie znałem jego
nazwiska ani miejscowości gdzie miała miejsce jego działalność. Pomimo
wielu lat które minęły od wojny, rodzina bała się poruszać ten temat.
Pewnego dnia 1991 roku dostaliśmy intrygującą wiadomość od babci,
przyszedł do niej niespodziewanie list napisany przez nieznaną kobietę,
adresowany do naczelnika poczty w Otmuchowie. Sam fakt, że list dotarł
do babci graniczył z cudem, dotyczył powiadomienia byłej narzeczonej
oraz córki człowieka który zginął ponad czterdzieści lat temu, o
odnalezieniu jego szczątków. Naczelnik Poczty w Otmuchowie wykazał się
dobrą wolą aby odnaleźć rodzinę, w liście podane były prawdopodobne
nazwiska ludzi mieszkających po zakończeniu wojny we wsi Nieradowice
leżącej koło Otmuchowa. List w końcu dotarł do wioski Bodzanów położonej
koło Głuchołaz. Zanim trafił do rąk mojej babci, przebył drogę około
30 km od odbiorcy jakim był Naczelnik poczty w Otmuchowie.
I tak oto został nawiązany kontakt z rodziną, o której istnieniu nie
wiedziałem. Doszło do wzajemnych odwiedzin, wówczas moje
zainteresowanie historią dziadka nabrało realnego kształtu, poznałem
jego rodzinę ludzi z nim związanych, oraz ich relacje o nim samym i
tym, co wydarzyło się wiele lat temu. Był to dla mnie niezwykły moment
mojego życia, oto poznałem tożsamość mojego dziadka do którego ponoć
byłem podobny. Wiedziałem już, że nazywał się Wojciech Lis ale jego los
był dla mnie nadal zagadką, postawiłem sobie za cel poznanie bliżej jego
historii życia. Podstawowym materiałem na podstawie którego zacząłem
odtwarzać historię dziadka, były artykuły prasowe napisane przez
nieżyjącego już dr historii Pana Mirosława Maciąga publikowane w
lokalnej gazecie miasta Mielca „KORSO" 1991/93, oraz relacje żołnierzy
W. Lisa spisane również przez niego, uzupełnione opowieściami rodziny. W
tekście wykorzystałem większe fragmenty artykułów tego autora. Pan dr
Mirosław Maciąga od wielu lat spisywał opowieści świadków tamtych
wydarzeń, był w trakcie pisania książki o Wojciechu Lisie, gdy nagle
zmarł, nie ukończywszy swojej pracy nad książką. W dość niewyjaśnionych
okolicznościach zaginęło to, co zdążył napisać, z listu który napisał
przed śmiercią do mojej mamy wynikało, że książka jest już na
ukończeniu. Przysłał nawet jej konspekt, miał ją tylko uzupełnić o jakiś
sensacyjny materiał, na który udało mu się natrafić w zbiorach
archiwum. Niestety jego śmierć zaprzepaściła powstanie książki. Wiele
lat czekałem na opracowanie historii Wojciecha Lisa przez innego autora,
niestety nie znalazłem takiej książki, postanowiłem więc uchronić od
zapomnienia los tego człowieka, uzupełniając go o wydarzenia ze
współczesności.
Nie miałem szczęścia poznać mojego dziadka osobiście, o tym jakim był
człowiekiem dowiedziałem się z opowiadań przede wszystkim babci. I to
dopiero gdy został odkopany, - miałem wtedy 23 lata. Był rok 1991, aby
lepiej wczuć się w atmosferę tych dni przedstawiam artykuły prasowe
obrazujące tamte wydarzenia
-Mielec, 14 Listopada 1991 „KORSO" (Tygodnik Mielecki)
Na tropie zbrodni UB
„Szczątki Wojciecha Lisa odnalezione!"
Wieści o cmentarzysku ofiar terroru mieleckiego UB, znajdującym się
przy ul. Kościuszki 12, gdzie w czasach stalinowskich mieściła się
Powiatowa Komenda Milicji Obywatelskiej, od pewnego czasu zaczęły krążyć
po Mielcu. Jednak dopiero anonimowy telefon, informujący o zakopaniu
tam zwłok Wojciecha Lisa, skierowany do Oddziału Światowego Związku
Żołnierzy AK w Mielcu w początku października br. Skierował w to miejsce
uwagę dawnych towarzyszy broni. Prezes Oddziału, p. Tadeusz Orłowski,
powołał Komitet Społeczny do zbadania miejsca pochówku legendarnego
dowódcy oddziału partyzanckiego. W skład Komitetu weszli: Krystyna
Kalita, Aleksander Rusin, Stanisław Stachura i Leon Tacik. Po
załatwieniu niezbędnych formalności i uzyskaniu zezwolenia Prokuratury
Rejonowej oraz Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej, w dniu 30
października br. Przystąpiono do prac wykopaliskowych na dziedzińcu
budynku, w którym obecnie znajduje się internat szkolny I Liceum
Ogólnokształcącego im. St. Konarskiego. Parcela, na której podjęto prace
położona jest po stronie zachodniej budynku internatu i oddzielona od
sąsiedniej posesji, należącej do rodziny Kaysiewiczów, murowanym
ogrodzeniem, na którym w wielu miejscach widnieją ślady kul, świadczące o
rozgrywających się tutaj dramatach. W chwili podjęcia prac znajdował
się tu trawnik, na którym rosło kilkunastoletnie drzewo wiśni.
Wyznaczono dwa miejsca wykopów, gdzie według uzyskanych informacji
miały znajdować się zakopane zwłoki ofiar: tuż przy murze, w odległości
kilkunastu metrów od ulicy (Lwowskiej?) oraz w południowo- zachodnim
narożniku parceli, gdzie niegdyś znajdowało się wysypisko śmieci, pod
którym zakopywano ofiary zbrodni. Wykopy poczyniono w obu miejscach. Na
pierwszym stanowisku, gdzie rosła wiśnia, po odrzuceniu kilkunastu łopat
ziemi wokół drzewa natrafiono na warstwę ceglanego gruzu, świadczącą,
że teren był w tym miejscu ruszany. Kiedy okazało się, że drzewo
znajduje się pośrodku wykopu wypełnionego gruzem - usunięto je. Kopiąc
głębiej natrafiono na pordzewiałą blachę, pod którą zalegała warstwa
poruszonego piasku. Postanowiono wykop kontynuować aż do osiągnięcia
calca. Na części szkieletów - dwie czaszki - natrafiono na głębokości
około 160 cm. Układ szkieletów wskazywał, że zwłoki zakopano obok
siebie, twarzą do ziemi, z głowami skierowanymi na wschód. Po ostrożnym
wydobyciu czaszek dalsze prace ekshumacyjne zostały przerwane, a wykop
zabezpieczony.
Czaszki stosunkowo dobrze zachowane, różnią się między sobą budową i
wielkością. Jedna z nich, większa, posiada w części potylicznej otwór od
kuli. Druga, na podstawie zachowanego uzębienia została zidentyfikowana
przez Franciszka Kędziora jako głowa brata Konstantego, zamordowanego
przez UB 30 stycznia 1948r. W wykopie w narożu parceli także natrafiono
na szczątki ludzkie, które wraz z obu czaszkami przekazano Prokuraturze
Rejonowej i Komendzie Policji do zbadania przez Zakład Kryminologii w
Warszawie.
W pracach ekshumacyjnych udział brali: K. Kalitowa, A. Rusin, St.
Stachura, Fr. Kędzior, St. Maziarz z Grochowego oraz kilku uczniów z I
Liceum. Przebieg prac został sfilmowany na Taśmie wideo.
W przeddzień Święta Zmarłych przybył miastu jeszcze jeden cmentarz. Na
nieznanej dotychczas mogile W. Lisa i K. Kędziora pojawiły się pierwsze
od 43 lat kwiaty i zapłonęły znicze.
O dalszym przebiegu prac ekshumacyjnych będziemy informować Czytelników.
M. Pobudka.
Artykuł z dnia 28 Listopada 1991r. „KORSO" (Tygodnik Mielecki)
„Cmentarzyk ofiar UB odsłania dalsze tajemnice"
We czwartek, 14 listopada, po tygodniowej przerwie kontynuowano
poszukiwania szczątków ofiar terroru stalinowskiego na cmentarzyku w
Mielcu przy ul. Kościuszki 12. Prace prowadzono pod nadzorem prokuratora
Okręgowej Komisji Badania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu.
W wykopie usytuowanym w północno-zachodniej części parceli dotychczas
nie natrafiono na ślady pochówku zwłok. Rozpoczęto drugi wykop w
południowym narożu podwórka, gdzie na głębokości około pół metra pod
powierzchnią natrafiono na metalowy kocioł z kuchni polowej (?)
zawierający przemieszane z węglami i popiołem pozostałości szczątków
ludzkich. Odnaleziony w trakcie prac badawczych materiał wskazuje, że
natrafiono na „podręczne krematorium" ofiar stalinizmu.
Na jego miejscu urządzono następnie wysypisko śmieci. W chwili
oddawania numeru do druku prace w tym wykopie jeszcze nie zostały
ukończone.
W drugim dniu prac ziemnych sprowadzono koparkę, przy pomocy której
zdjęto wierzchnią warstwę ziemi w pasie o szerokości ok. 1,5 m. Wykop
poprowadzono w odległości dwóch metrów od muru rozdzielającego posesje.
W poprzednim artykule wspomnieliśmy o odnalezieniu dwóch szkieletów
ludzkich, przy szczątkach jednej z ofiar znajdował się metalowy sygnet z
inicjałami „JS". Udało się ustalić, iż nie należał on do Wojciecha Lisa, lecz Konstantego Kędziora; potwierdziła to jego rodzina.
Prace ekshumacyjne wzbudzają duże zainteresowanie społeczeństwa. Na
miejsce zbrodni przychodzą ludzie aresztowani niegdyś przez mieleckich
stalinowców. Wspominają czasy pobytu w Katowicach UB i MO, wymieniają
nazwiska funkcjonariuszy zamieszanych w zbrodnię. W oparciu o ich
wspomnienia udało się odtworzyć dawne zagospodarowanie posesji.
Ustalono, że miejsce zakopania zwłok Wojciecha Lisa i Konstantego
Kędziora komendant MO polecił zamaskować pojemnikiem na śmieci, a
następnie zasadzić drzewo owocowe. W latach czterdziestych podwórko od
strony północnej otaczało gęste ogrodzenie z desek, zastąpione później
siatką. Aby aresztowani nie mieli wglądu na podwórko - okna piwniczne
były przesłonięte szczelnymi „koszami" z desek. Czasami na podwórku
rozlegały się strzały z broni maszynowej. Izba z bronią znajdowała się w
miejscu kuchni internatu, a powyżej, na I piętrze - baginet komendanta
MO Eugeniusza Woźniaka.
Wśród zebranych nad wykopem ludzi dały się słyszeć głosy, aby
zamieszkałych w Mielcu stalinowców, współuczestników zbrodni,
przyprowadzić na łańcuchu i zmusić do przekopania podwórka. W tym
miejscu warto zwrócić uwagę, że na ponad pięćdziesiąt udokumentowanych
ofiar mieleckich stalinowców miejsce pochówku większości zwłok
dotychczas nie jest znane. Postulowano nadanie pobliskiej ulicy nazwy
Wojciecha Lisa.
M. Pobudka
Wiedza którą wyniosłem po przeczytaniu tych artykułów była
wstrząsająca, swoista lekcja historii wyłaniająca ponurą prawdę o naszej
jakże niedalekiej jeszcze przeszłości. I tak oto zaczął wyłaniać się
świat ludzi, o którym władza ludowa zakazała pamiętać. Zostali
zgładzeni fizycznie, miejsca ich pochówku zostały ukryte, ale oprawcą i
tego było mało. Zrobili z nich bandytów, pospolitych przestępców. Co za
prawdę chcieli ukryć? Dlaczego oprócz zadania śmierci fizycznej, tak
ważne było aby zatrzeć o nich pamięć? Na to i wiele innych pytań
zacząłem szukać odpowiedzi. Intrygowało mnie pewne zagadnienie,
dlaczego jedni ludzie w obliczu zagrożenia życia swojego czy też
bliskich, podporządkują się innym stając się niewolnikami? A z drugiej
strony są ludzie, którzy w obliczu tego samego zagrożenia podejmują
nierówną walkę, tych zdecydowanie jest zawsze mniej. Czy w momencie
wielkiej narodowej tragedii jaką była II wojna światowa, doszło do
wyselekcjonowania jednostek które przeciwstawiły się skutecznie,
zorganizowanej machinie wojennej wroga? Uważam, że tak mogło być. W
pewnych okolicznościach, w człowieku siła charakteru zmotywowana
złością, bezsilność, spowodowała, że jeden człowiek na początku sam
zaczyna własną prywatną wojnę. Było zapewne ich wielu, jednym z nich był
na pewno Wojciech Lis.
Oto jego historia
Urodził się w Ostrowach T. W 1913 r. jako drugie dziecko Józefa i Anny z
Sałdyków. Wyjście za mąż Anny za chłopa Józefa Lisa, w tamtym czasie
zostało uznane przez jej rodzinę za niestosowne, ze względu na różnice
klasowe. Rodzice chłopca przenieśli się po 1918 r. do Toporowa,
zakładając tam duże gospodarstwo rolne, specjalizując się w hodowli
bydła. Poza pracą na roli jego ojciec zajmował się myślistwem i był
gajowym w okolicznych lasach. Dzieciństwo i młodość Wojtka nie należały
do najszczęśliwszych, jego Matka Anna zginęła od uderzenia pioruna w
trakcie prac polowych. Ojciec ponownie żeni się z Marią z domu Alkamer.
Jako nastolatek ulega wypadkowi w trakcie rąbania drzewa. Poważnie
uszkadza sobie stopę, co po kilku latach przyczyniło się do uznania go
za niezdolnego do odbycia zasadniczej służby wojskowej przez komisję
poborową. Dość wcześnie nauczył się posługiwać bronią myśliwską i zdobył
umiejętności strzelca wyborowego. W latach trzydziestych młody Wojtek,
podobnie jak wielu chłopskich synów, zaangażował się w działalność ZMW
„Wici", a w 1934 r. wstąpił do Stronnictwa Ludowego.
W czasie kampanii wrześniowej zamelinował część broni porzuconej przez
oddziały Wojska Polskiego w bitwie pod Kolbuszową. Po wydaniu przez
okupanta zarządzenia o jej oddaniu, na ręce sołtysa toporowskiego zdał
jedynie strzelbę myśliwską. Początkiem września 1940r. Mieszkańcy
Biesiadki, Łuża, Podlesia, Szydłowca i Toporowa otrzymali nakaz
opuszczenia swoich gospodarstw i przeniesienia się na inny, wyznaczony
teren - do 30 października. Dla mieszkańców Toporowa podstawiono około
20 furmanek do zabrania najniezbędniejszych rzeczy i ludność wyjechała
do pobliskich wiosek. Ojciec Wojtka, Józef Lis, wraz z macochą, siostrą
Weroniką i bratem Marianem wyjechali wówczas do Czermina, gdzie
przebywali do wiosny 1941 r. Wojtek natomiast pozostał w Toporowie,
zabezpieczył opuszczony przez rodzinę dom przed dewastacją, zbudował w
pobliżu szałas leśny i tam przebywał, odwiedzając często znajomych w
Czajkowej. Ojciec Wojtka podjął pracę na poligonie niemieckim, dokąd
dojeżdżał z Czermina.
Po napaści Niemiec na swego sojusznika (21 czerwca 1941 r.) wojska
okupanta w związku z wyjazdem na front wschodni opuściły teren poligonu i
wówczas niektórym wysiedlonym pozwolono na powrót do opuszczonych
domów, pod warunkiem, że podejmą pracę przy robotach na poligonie. Takie
pozwolenie otrzymał ojciec Wojtka i powrócił do Toporowa wraz z synem i
córką. Natomiast żonę i dwoje dzieci z drugiego małżeństwa umieścił u
znajomych w Sarnowie.
Budowa poligonu - Truppewaffen Ubungsplatz SS - nabierała rozmachu. Na
potrzeby hitlerowskiej machiny wojennej pracowało kilkanaście firm
sprowadzonych z Rzeszy, budujących drogi dojazdowe, kasyna, baraki
mieszkalne, szpitale, magazyny broni, składy amunicji, paliwa, domy
rozrywki. Firmy te zatrudniały Polaków przymusowo, płacąc im bardzo
słabo i dając żebraczy przydział żywności, toteż kto mógł, uchylał się
od pracy u okupanta.
Wkrótce Niemcy przewieźli do Przyłęku duży transport jeńców rosyjskich
zatrudniając ich przy budowie drogi i wycince lasu. Niektórzy z nich
chowali się w gałęziach ściętej choiny, czekając do ukończenia dniówki,
aż inni jeńcy zostaną odprowadzeni z placu robót, i wówczas wychodzili z
kryjówek. Ponieważ dom Lisów znajdował się na skraju lasu, często
przychodzili zwracając się o udzielenie pomocy i pożywienie. Pewnego
listopadowego wieczoru zgłosiło się ich czterech. Ojciec Wojtka
obawiając się trzymać ich w domu - przygotowal w stajni specjalną
kryjówkę. Po kilku dniach wypoczęci i odżywieni udali się w dalszą
wędrówkę. Po ich odejściu przyszedł zbiegły jeniec imieniem Antek. Był
bardzo głodny prosił o chleb. Otrzymał gorące mleko i coś lekkiego do
zjedzenia. Po kilku dniach Wojtek przeprowadził go do Ostrów
Tuszowskich i zwrócił się do znajomych, aby przechowali uciekiniera,
gdyż nie chce powracać do swej ojczyzny - ZSRR. Zatrudniano go przy
różnych pracach gospodarczych, przekazując co jakiś czas kolejnym
mieszkańcom. Tam przyszedł do siebie i odzyskał siły. Mimo ryzyka, na
jakie byli narażeni mieszkańcy wioski, udzielano mu schronienia przez
dłuższy czas. Z pomocy Lisów korzystała także ukrywająca się w lesie
rodzina Żydów toporowskich.
Dnia 8 grudnia 1942 r. Okupant przeprowadził gigantyczną obławę na
ludzi do robót przymusowych w Rzeszy. Uderzenie wyszło równocześnie z
kilku kierunków: od strony Dębicy, Mielca, Sędziszowa i Tarnobrzega.
Wojsko otoczyło w nocy kilkanaście wiosek położonych na terenie
poligonu, aż po Nową Dębę. W zasięgu obławy znalazł się Toporów.
Nocne pukanie do okna zwróciło uwagę Wojtka, który sądził że to
złodzieje dobijają się do mieszkania, i do obrony przed napastnikiem
przygotował białą broń widły. Kiedy jednak okazało się że to nie rabusie
lecz żołnierze Wermachtu, po ich odejściu wymknął się z domu i ukrył w
zabudowaniach sąsiada, żołnierze nikogo nie znalazłszy opuścili
zabudowania. Wkrótce żołnierze niemieccy powrócili i dokonali rabunku
zabierając trzy krowy, ubrania, obuwie, kamienie żarnowe, mimo że były
oplombowane, a nawet świeżo upieczony chleb. Nie skradli tylko mięsa z
zabitej uprzedniego dnia świni, które brat Wojtka zakopał wcześniej w
komórce. Po dokonaniu rabunku zabrali z domu Józefa Lisa wraz z synem
Władysławem oraz jego żonę, matkę dziewięciomiesięcznego dziecka.
Kobiecie udało się u Niemców wyprosić zwolnienie, natomiast ojca i brata
Wojtka przewieziono na punkt zborny do Kolbuszowej. Tam, kiedy
oczekiwano na transport, Władek spuścił się z piętra po rynnie i uciekł,
a jego ojciec tez powrócił do Toporowa, ponieważ napotkał znajomego
policjanta, który go zwolnił. Nie udało się natomiast wydostać
stryjecznej siostry Wojtka, którą wywieziono na roboty do Niemiec, skąd
już nie powróciła.
Podczas obławy, na terenie kilkunastu wiosek. Niemcy przeszukali
zamieszkałe i opuszczone gospodarstwa w poszukiwaniu osób uchylających
się od pracy na terenie poligonu i nie posiadających ausweisów firm
niemieckich. Zatrzymanych wysyłano na roboty przymusowe do Niemiec lub
obozu w Pustkowie.
Od czasu grudniowej obławy, z której Wojtkowi udało się wyjść cało, już
rzadko przychodził na noc do domu. Sypiał w zbudowanym przez siebie w
lesie, kilkaset metrów od domu, drewnianym szałasie, gdyż miał
informacje, że jest poszukiwany przez Niemców. Wojtek
długo nie zgłaszał się do pracy u Niemców. Uczynił to dopiero pod
wpływem nalegań sołtysa toporowskiego i za namową ojca. Dostał przydział
do pracy przy budowie drogi na terenie poligonu. Dostał robotę
polegającą na rozbijaniu dziesięciokilowym młotem największych kamieni.
Pracował rzetelnie, ku zadowoleniu kierownictwa budowy drogi. Trzymał
się z daleka od robotników, nawet tych z Toporowa, a powodów ku temu
miał nadto. Robotnicy lubili wypić i to sporo, Wojtek nie pił z nimi,
to się im nie podobało. Pracując w takich okolicznościach narastał w nim
gniew, z jednej strony na okupanta, z drugiej na beznadziejnie bierną
postawę współpracujących przy budowie drogi ludzi. W trzecim dniu pracy w
firmie Johana Henniga, gdzie pracował Wojtek, miał miejsce następujący
wypadek. Robotnicy spożywali śniadanie na pryzmach kamieni, kiedy Wojtek
kończył rozbijanie dużego głazu. Spóźnił się więc na przerwę
śniadaniową o 20 minut. Siadł na uboczu, wydobył z worka śniadanie i
zaczął jeść. W tej właśnie chwili z pobliskiego biura firmy wyszedł
pułkownik Wermachtu w towarzystwie Niemców cywilnych, kierując się w
stronę Wojtka. Był to inspektor nadzoru robót drogowych. Na widok
zbliżającego się pułkownika ktoś z niemieckich brygadzistów krzyknął: -
Prinko robić - i robotnicy podjęli prace. Tymczasem Wojtek kończył
śniadanie, ponieważ zaczął je później. Pułkownik zauważył, że rozebrany
olbrzym siedzi, podczas gdy inni pracują, i grupa Niemców skierowała się
w jego stronę. On ani myślał wstać, gdy się zbliżali. Wówczas Niemiec
skinął na Wojtka i krzyknął - Schnell! Komm! A inny dodał - Ty polska
świnio, wstać jak Herr Oberst chce z tobą gadać. Wojtek odłożył resztkę
śniadania na pryzmę, staną przed niemieckim oficerem, który w tym
momencie chciał go uderzyć z pięści w twarz. W trakcie zadawania ciosu
Wojtek odbił jego prawą rękę tak silnie, że Niemiec omal nie upadł, a
następnie uderzył go w twarz. Na oczach zaskoczonych Niemców wyrwał mu z
kabury pistolet „parabelum" i skoczył w najbliższe zarośla leśne. Świta
asystująca pułkownikowi zaczęła strzelać w kierunku, w którym zniknął
Lis, ale on był już w bezpiecznej odległości. I tak oto czara goryczy
się przelała, Wojtek wszedł na drogę z której nie było już odwrotu.
Kierownik firmy, Hennig, powiadomił o zajściu dowództwo poligonu, które
niezwłocznie wysłało duży oddział wojska i otoczyło znaczny obszar
leśny, aby ująć zuchwałego Polaka.
Obławą na Wojtka kierował szef obozowego gestapo, Otto Engelhardt
Skierowano się przede wszystkim do Toporowa, gdzie splądrowano i
zdemolowano dom rodzinny Wojtka. Biciem starano się wymusić na jego ojcu
wskazanie miejsca pobytu Wojtka, ale on nie mógł zaspokoić ich
ciekawości, gdyż rzeczywiście nie wiedział, gdzie syn przebywa. Za
czynną napaść i rozbrojenie oficera niemieckiego przez Wojtka,
gestapowiec chciał zastrzelić jego ojca Józefa Lisa. Ostatecznie
przystał na podsuniętą przez któregoś z Niemców propozycję, żeby
zostawić go w razie pojawienia się Wojtka w domu, miał on o tym
powiadomi Engelhardta.
Fakt spoliczkowania oficera niemieckiego przez mieszkańca Toporowa
rozniósł się szeroko wśród robotników pracujących na poligonie i zyskał u
nich uznanie. Od tego czasu Wojtek Lis zmuszony był ukrywać się przed
Niemcami. Zamieszkał w swym szałasie w Księżym Lesie i posiadając broń
myśliwska - zajął się polowaniem na zwierzynę.
W dość krótkim czasie od tamtych wydarzeń Wojtek Lis zaczął
przeprowadzać drobne akcje dywersyjne, polował na pojedynczych żołnierzy
Wehrmachtu, których rozbrajał i puszczał wolno, niekiedy w samej
bieliźnie. Była to o tyle ciekawa metoda, że nie powodowała odwetu na
ludności cywilnej. Krążył jak sęp wokół lagru na Smoczce polując na
pojedynczych żołnierzy Wehrmachtu, których również rozbrajał i puszczał
wolno. Niezwykłą cechą Wojtka była jego pomysłowość, chodził w
kompletnym mundurze wroga. W mundurze niemieckiego żołnierza Wojtek był
nie do rozpoznania przez żołnieży Wehrmachtu i mógł się między nimi
swobodnie poruszać. Język niemiecki znał dobrze, nauczyła go jego
macocha która była z pochodzenia Austriaczką .
Część baraków na terenie lagru, zamieszkałych przez załogę niemiecką,
obłożono grubą warstwą piasku, gdyż Lis podchodził w nocy i ostrzeliwał
je z broni maszynowej. Mimo, że większych strat to nie powodowało, za
to wywierało duże wrażenie na psychice Niemców. Wojtek mógł sobie
pozwolić na takie „żarty", gdyż wiedział, że w nocy nikt za nim do lasu
nie pójdzie. Jako nieuchwytny wydał się Niemcom jeszcze bardziej groźny,
a wśród ludności zyskał uznanie i stał się sławny. Przyczynili się do
tego zresztą sami okupanci, rozwieszając na terenie poligonu tablice
ostrzegawcze dla Wehrmachtu z napisem: „Achtung! Achtung! Polnische
Banditen!" Z czasem do Wojtka zaczęli przyłączać się wszyscy ci którzy z
jakichkolwiek powodów ukrywali się przed Niemcami. I tak zaczął
powstawać niezwykły oddział, oddział Lisa, powstał i był dowodzony za
sprawą jednego człowieka, który nigdy wcześniej nie miał nic wspólnego z
wojskiem, mimo to działania podejmowane przez ten oddział były
niezwykle skutecznie. Oddział Lisa współpracował ze strukturami Armii
Krajowej, ale dopiero latem 1944r. Dowódcy plutonu AK w Trześni S.
Leśniakowi przypadło odebrać przysięgę podporządkowującą AK oddział
Wojciecha lisa. Jednymi z pierwszych, którzy przyłączyli się do niego na
leśne kwatery byli Michał i Adam Burkiewiczowie z Majdanu, członkowie
BCh. W niedługim czasie po nich przystali - na krótko zresztą -
Parysowie z Ostrów Tuszowskich, poszukiwani przez żandarmerię za ubój
bydła, którym Niemcy spalili dom i zabudowania. Po kilku miesiącach
utworzyli własną grupę, do której dołączył Ludwik Stadnik z Tuszymy oraz
Jan Bogdan. Działali oni wspólnie z niektórymi mieszkańcami Ostrów
Baranowskich i Jagodnika, ale ich działalność zbrojna stopniowo
zatracała charakter wojskowy i wkrótce zaczęli napadać na miejscową
ludność, podobnie jak bracia Parysowie. W oddziale Lisa - Zarówno w
czasie okupacji niemieckiej jak i po 1944r. - służyło wielu oddanych
sprawie niepodległościowej żołnierzy. Część z nich pozostawała na stałe w
oddziale, inni włączali się w razie potrzeby w akcji.
Akcje dywersyjne przeprowadzane przez Lisowczyków w centrum
niemieckiego poligonu wojskowego budziły duże zaniepokojenie okupanta,
zwłaszcza, że po ich dokonaniu partyzanci znikali w lesie, stając się
nieuchwytni. Jesienią 1942 r. rozbrojono w Dziubkowie grupę żołnierzy
Wehrmachtu, a w niedługi czas później po sterroryzowaniu kolonistów
niemieckich w Hykach-Dębiakach zabrano im broń. Przyśpieszyło to ich
wyjazd do Hochenbachu i odtąd główny rejon działania Lisowczyków był
wolny od ludności niemieckiej.
Zimą 1942 r. Lis urządził akcję na niemiecką dyrekcję lasów w Dębie,
gdzie udało mu się zdobyć m.in. broń myśliwską. Ale największy rozgłos
zyskał po akcji rozbicia obozu jenieckiego W Hucie Komorowskiej, gdzie
uwolniono część jeńców radzieckich. Niektórzy z nich przyłączyli się
następnie do oddziałów partyzanckich.
Oddział Lisa uczestniczył w rozbrajaniu niemieckich komisji
kontyngentowych; m.in. w Padwi odebrano zarekwirowane bydło zwracając je
właścicielowi.
Józef
Lis nie zgłosił szefowi gestapo nocnych wizyt syna w domu. Niemcy
jednak nie zrezygnowali z ujęcia Wojtka. W roku 1943 wyrusza do Toporowa
ekspedycja pacyfikacyjna, kierowana przez Engelhardta .
O godzinie czwartej nad Ranem Niemcy otoczyli dom lisów i dokonali
rewizji, w czasie której pobito ojca Wojtka, nie oszczędzając nawet jego
małoletniej siostry Weroniki. Za wszelką cenę starano się wymusić na
nich wskazanie miejsca ukrycia poszukiwanego. Dopiero zbita i
sterroryzowana dziewczynka wskazała miejsce w którym się schował.
Wojtek Lis przebywał wówczas w swoim szałasie w Księżnym Lesie. Obudził
go ruch samochodów i strzały dobiegające od strony gospodarstwa
rodziców. Zorientował się, iż jest celem niemieckiej ekspedycji.
Kilkunastu żołnierzy otoczyło drewniany domek, spodziewając się
zbrojnego oporu. Ale szałas był pusty. To jeszcze bardziej rozwścieczyło
uczestników obławy. Wówczas aresztowano, Józefa Lisa, jego żonę Marię i
bratową oraz córkę Weronikę, a zabudowania podpalono.
Aresztowanych przewieziono do siedziby gestapo w Mielcu i oddano „pod
opiekę" Rudolfa Zimmermanna - znanego kata i oprawcę. Gestapowcy starali
wymusić torturami wskazanie miejsca pobytu Wojtka. Jednocześnie
rozgłosili, że jeżeli Wojciech Lis sam odda się w ręce gestapo, to
uwolnią jego rodzinę. Gdy ta wiadomość dotarła do niego zaczął się
kolejny dramat. Chciał się oddać w ręce gestapo, jednak ksiądz który był
zaprzyjaźniony z jego rodziną odradził mu tego. Argumentacja księdza
była logiczna, twierdził on, że jeżeli Wojtek zgłosi się sam to i tak
Niemcy nie wypuszczą jego rodziny. Zrobią tylko pokazową egzekucje o
wydźwięku propagandowym, w czasie której zginie on sam wraz z
bliskimi. W początku 1943 roku Józefa Lisa oraz jego córkę Weronikę
przewieziono na Borek, w miejsce, gdzie wcześniej zamordowano Żydów
mieleckich, i tam ich rozstrzelano. Najpierw zginął ojciec Wojtka. Jego
córka widząc, że ją również czeka śmierć - stawiała opór gestapowcom.
Została obita kolbami, ściągnięta z samochodu siłą, potem otrzymała
śmiertelny strzał. (Ich zwłoki ekshumował własnoręcznie Wojciech Lis w
1945 roku i przeniósł na cmentarz w Ostrowach Tucholskich).
Marię Lis (z domu Altamer) gestapowcy przewieźli do więzienia w
Tarnowie, w obawie przed zbrojną akcją mającą na celu jej uwolnienie. Od
losu, jaki spotkał jej męża i pasierbice, ocaliło ją austriackie
pochodzenie. Po pewnym czasie została zwolniona.
Po wymordowaniu rodziny, kiedy Wojtek ochłonął z osobistej tragedii,
stał się jeszcze bardziej operatywny. Nikt z Niemców nie przewidział,
jak silny może być odwet jednego człowieka po stracie ojca i siostry.
Partyzanta który do tej pory, przede wszystkim rozbrajał i puszczał
wolno żołnierzy Wermachtu. A było to tak, na terenie poligonu
wojskowego Niemcy urządzili olbrzymią strzelnicę dla Wermachtu. Po
dokonaniu rozpoznania Wojtek doszedł do wniosku, że również i on może z
niej skorzystać - podczas ćwiczeń w strzelaniu istnieje możliwość
zapolowania na „szwabów". Elementem sprzyjającym realizacji zuchwałego
pomysłu był otaczający strzelnicę wysoki las. Upatrzywszy sobie na
urządzenie stanowiska strzeleckiego drzewo, podchodził w pobliże i
czekał na przybycie żołnierzy Wehrmachtu. Kiedy rozległy się strzały na
strzelnicy, Wojtek wspinał się na drzewo i - biorąc na muszkę swego
karabinu wybranego Niemca - „włączał" się do ćwiczeń w strzelaniu. Echa
wystrzałów polskiego partyzanta mieszały się ze strzałami oddawanymi do
tarczy. Żołnierze niemieccy nie przypuszczali, że sami stali się celami
strzałów. Część żołnierzy po takim ostrzale zostawało rannymi, wielu
poległo. Dowodzący strzelaniem oficer sądząc, że ofiary zostały zabite
kulami nowicjuszy Wehrmachtu - spisał je na straty i kazał pochować na
leśnym cmentarzyku.
Aby bardziej przybliżyć obraz tamtych dni, przedstawiam fragment wspomnień Leon Tacika - „Groźnego" żołnierza Wojtka Lisa.
Pochodzę z Mielca, gdzie przyszedłem na świat w 1924 roku. Ojciec mój
był robotnikiem. Pracował u Żydów, a w 1936 r. Przeniósł się do pracy
przy budowie wytwórni PZL. Wojciecha Lisa znałem sprzed 1939 roku, ale
nie przyjaźniłem się z nim, ponieważ on był z rocznika 1913 i między
nami było 11 lat różnicy wieku; on miał starszych kolegów. Do ZWZ
wstąpiłem w 1940 r. Zostałem zaprzysiężony do organizacji przez
Stanisława Leśniaka - „Grzmota" - z Trześni. Będąc w grupie dywersyjnej
lotnej podlegałem mu do marca 1944 r. Chcąc uniknąć wywiezienia na
roboty przymusowe oficjalnie pracowałem w majątku niemieckim w Trześni.
Ponieważ nastąpiły wsypy i kilku ludzi zostało aresztowanych, Leśniak
obawiał się, że nasza placówka może ulec likwidacji i skierował mnie do
oddziału Lisa. Aby zatrzeć ślady za sobą upozorowałem mój wyjazd na
roboty w Rzeszy. Na moje nazwisko zgłosił się pewien mieszkaniec
Tuszowa, który w drodze uciekł z transportu.
W okresie okupacji niemieckiej chodziliśmy w mundurach Wehrmachtu.
Wojtek Lis nosił mundur oficera niemieckiego i gdy spotykał na drodze
starszego stopniem oficera, a nie miał zamiaru go zaatakować, to nawet
oddał mu honory wojskowe. Byliśmy nie do rozpoznania przez Niemców.
Zresztą nie tylko - mnie w mundurze niemieckim nie rozpoznał własny
ojciec, którego napotkaliśmy na drodze idąc z Wojtkiem. Nie chcąc się
dekonspirować przed rodziną, ja również zachowałem się jakbym go nie
znał. Gdy mijaliśmy mieszkańców wioski, byli przekonani, że jesteśmy
żołnierzami niemieckimi. A myśmy tymczasem czyhali na wehrmachtowców jak
lis na padlinę.
Pewnego jesiennego dnia 1943 r. Wraz z Wojtkiem i Staszkiem Lisem
szliśmy leśną przecinką. Zaraz za Mościskami zauważyliśmy, że drogą
jedzie konno oficer niemieckiej żandarmerii polowej. Ponieważ jechał
sam, postanowiliśmy go ująć. Ukryci w przydrożnych zaroślach czekaliśmy
aż się zbliży. Gdy podjechał na naszą wysokość, wyskoczyliśmy z
okrzykiem: Halt! Hande hoch! Gdyby wiedział, że będzie miał do czynienia
z polskimi partyzantami na pewno by uciekał. Ale sądził, że jesteśmy
Niemcami i zaszła jakaś pomyłka. Zatrzymał więc konia, do którego
podszedłem i złapałem za cugle. Oficer zeskoczył z siodła. Kiedy był już
na ziemi, Wojtek ściągnął z niego automat i nakazał mu iść w kierunku
pobliskich zarośli leśnych, a ja prowadziłem konia. Odprowadziliśmy go
kilkadziesiąt metrów, na leśną polanę i nakazaliśmy zdjąć mundur. Wojtek
jego automat zawiesił na szyi, konia przywiązaliśmy do drzewa.
Kilkanaście metrów dalej ze Staszkiem Lisem zapaliliśmy papierosy. W
pewnym momencie rozebrany już do kaleson Niemiec rzucił się na Wojtka,
chwycił za automat i powalił go na ziemię. Ponieważ był rosły i silny,
podobnie jak Wojtek, zaczęli się obaj szamotać. Niemiec uchwycił swój
automat starając się lufę skierować na Wojtka i oddać strzał. Obaj ze
Staszkiem podeszliśmy do nich, ale nie sposób było strzelać, gdyż raz
jeden był na górze, a za moment drugi. Trzeba było dopiero lufę
przystawić do głowy żandarma i nacisnąć spust, aby się uspokoił i
wypuścił Wojtka. Po zastrzeleniu Niemca zabraliśmy jego blaszkę
identyfikacyjną, aby go nikt nie rozpoznał, zwłoki zaciągnęliśmy głęboko
w las i przykryliśmy gałęziami. Dopiero na wiosnę natknęło się na trupa
bydło leśniczego. Nikt zaginionego Niemca nie poszukiwał.
Wojtek zaczął stwarzać wiele kłopotów komendantowi obozowego gestapo,
Który musiał odtąd często tłumaczyć się przed dowództwem ze swej
nieudolności w ujęciu groźnego partyzanta. Ponieważ dotychczasowe metody
ujęcia Lisa okazały się nieskuteczne, Engelhardt
obmyślił nowy sposób działania. Nawiązał kontakt z księdzem Dominikiem
Litwińskim, proboszczem parafii w Ostrowach Tuszowskich, często
przejeżdżającym obok jego kwatery w Porębach Wojsławskich, starając się
zmusić go do przekazania listu Wojtkowi. Ksiądz Litwiński początkowo
odmówił. Dopiero pod groźbą zesłania do obozu podjął się dostarczenia
korespondencji adresatowi.
W liście tym szef obozowego gestapo zaproponował Lisowi zwolnienie z
więzienia ojca, matki i siostry, a nawet odbudowę domu w Toporowie i
wynagrodzenia poniesionych szkód materialnych, pod warunkiem oddania
Niemcom wszelkiej posiadanej broni. Treść listu była bardzo naiwna, a
jakikolwiek rozejm i zawieszenie broni nie wchodziły w rachubę. Toteż
Wojtek wspólnie z księdzem Litwińskim zredagowali odpowiedź:
„Zamordowanych nie wskrzesisz. Ojciec mój i siostra zostali zamordowani z
twojego rozkazu. Za tę i inne zbrodnie, które popełniasz, zostaniesz
ukarany". Ks. Litwiński doręczył tę odpowiedź gestapowcowi, który po
jej przeczytaniu wpadł w szał, rozbił stół i wystrzelał 4 magazynki ze
swojego „parabellum". Księdza Litwińskiego puścił jednak wolno.
W niedługim czasie później Engelhardt
dostarczył przez księdza drugi list do Wojtka, proponując w nim
spotkanie na plebani w Ostrowach Tuszowskich w celu omówienia sprawy
odszkodowań dla Lisa w związku z pacyfikacją domostwa i wymordowania
rodziny. Wojtek po pewnym przemyśleniu sprawy uznał spotkanie za
możliwe, o czym powiadomił gestapowca. Podjął jednakże działania
ubezpieczające, bowiem mogła to być prowokacja. Wojtek nie myślał o
otrzymaniu odszkodowania, ale chciał stanąć oko w oko ze swym
najgroźniejszym przeciwnikiem i przekazać swoje żądania.
Do spotkania przygotował się bardzo starannie, obsadzając uzbrojonymi
partyzantami pod dowództwem Piątka wybrane stanowiska przy drodze od
strony Toporowa i Pateraków; „Regiusz" - Ludwik Magda ubezpieczał z
erkaemem tzw. Złote Góry. Wszystkie Środki okazały się jednak zbyteczne,
ponieważ Engelhardt nie
przyszedł na spotkanie, co uznano za tchórzostwo. W rzeczywistości nie
należał on do ludzi bojaźliwych, wręcz przeciwnie - był odważny i
ryzykował. Ta odwaga i nadmierne ryzyko przekraczały nieraz granice
rozsądku. Nie jeździł nigdy samochodem, lecz bryczką zabraną z powozowni
hr. Potockiego w Łańcucie, urządzając przejażdżki po okolicznych
lasach, mimo świadomości, że tam czyha Lis na jego życie. Był zbyt pewny
siebie i przekonany, że to właśnie Wojtek zginie z jego ręki.
Niejednokrotnie w nocy zaprzęgał parę koni, zabierając do bryczki erkaem
oraz inną broń i wyjeżdżał do lasu. W przejażdżkach tych towarzyszył mu
jego adiutant - Willi Angekost. Jeżdżąc drogami na terenie lagru
wywoływał Wojtka po imieniu żeby się pokazał, ale - na swoje szczęście
nie mógł go napotkać.
W kolejnym, trzecim liście skierowanym do Wojtka, Engelhardt prosił,
aby przeniósł się na inny teren i tam prowadził działalność. I ten list
nie pozostał bez odpowiedzi. Wojtek odpisał gestapowcowi krótko: „Dni
twoje zbrodniarzu policzone. Zginiesz z mojej ręki". Engelhardt
nie uląkł się groźby. Używając różnych przebrań i mając przy sobie
wiernego kamrata Willego, z ukrytą pod płaszczem bronią rozpoczął
poszukiwania zuchwałego partyzanta. Obaj Niemcy odwiedzali domy pod
pozorem zakupu nabiału czy wódki, mając nadzieję, że wreszcie gdzieś
napotkają Lisa. Wiadomość o dwóch przebierańcach, wałęsających się po
leśnym terenie i szukających kuli dla siebie szybko dotarła do leśnego
dowódcy. Nie spieszył się z likwidacją Engelhardta
mając na uwadze ewentualny odwet na ludności cywilnej. Tymczasem Wojtek
przygotowywał akcję na magazyny wojskowe na Smoczce. Potrzebnych
informacji dostarczyła mu „Halina" - Anna Radłowska, zatrudniona w
gospodarstwie ogrodniczym i kantynie niemieckiej oraz „Jerzy" -NN, młody
wysiedleniec pracujący w gospodarstwie obozowym- oboje pozostawali w
kontakcie z Wojtkiem.
Latem 1943 roku Lisowczycy przebrani w mundury niemieckie,
przedstawiwszy sfałszowane dokumenty, wywieźli samochodem większą ilość
broni, amunicji, oporządzenia wojskowego i żywności. Niemcy zorientowali
się, że był to zuchwały napad, dopiero wtedy, gdy okazało się, że nie
działa telefon obozowy. Pościg wyruszył we wskazanym przez wartownika
kierunku, który zauważył samochód skręcający na leśny trakt, ale i tak
nie zdołali go odszukać.
Ponieważ wszelki ślad po sprawcach napadu zaginął, szef gestapo
zagroził pacyfikacją Poręb Wojsławskich, o ile w przeciągu dwóch tygodni
nie zostaną oni ujawnieni. Wobec realnej groźby, Lis napisał list do
szefa gestapo, proponując osobiste spotkanie. List ten został podrzucony
przez „Halinę" do mieszkania gestapowca, podczas jego nieobecności. Do
osobistego spotkania dwóch przeciwników doszło w lasach koło Trześni, w
wyznaczonym przez Wojtka terminie.
Na rozmowę Lis wyznaczył miejsce pod charakterystycznym, rozłożystym
dębem, rozmieszczając w pobliżu swoje ubezpieczenie. O wyznaczonej
godzinie przyjechał bryczką Engelhardt
ze swoim adiutantem. Po spektakularnym odłożeniu broni przez Wojtka, to
samo uczynił oficer gestapo, po czym Lis zwrócił się do niego:
- Wiem,
że znasz język polski, więc tłumaczyć nie potrzebuję. Straszysz
pacyfikacją wioski, ale pamiętaj, że jeżeli to uczynisz, to ja puszczę z
dymem cały twój obóz, a za każdego zabitego Polaka zginie jeden
Niemiec. Wiesz, że mam takie możliwości, więc zastanów się nad tym.
Obaj gestapowcy, mając świadomość, że za drzewami czuwają na
ubezpieczeniu żołnierze Lisa, nie próbowali czynić żadnych
niepotrzebnych ruchów. Po zakończeniu rozmowy rozeszli się po
dżentelmeńsku. Do pacyfikacji nie doszło.
Zimą 1943 r. Wojtek oraz Stanisław Lis i Józef Mrozik, przebrani w
mundury niemieckie, posługując się motocyklem z przyczepą, podjechali
pod biuro projektów rozbudowy lagru (Herez Betleitung) na Smoczce i
zabrali stamtąd przygotowane plany, które następnie przekazano AK. Odtąd
wywiad akowski posiadał dokładne dane dotyczące zamiarów i
rozplanowania obozu. Do śmiałych należała także akcja wypadowa do
Pustkowa, gdzie zdobyto materiały dotyczące broni rakietowej V- 1.
Niestety w artykułach dr Mirosława Maciąga nie znalazłem kontynuacji
tego tematu, jedynie co może mieć jakiś związek ze sprawą, to opowieść
siostry mojej babci. - Pewnego razu do domu w którym mieszkali w
Sarnowie, Wojtek Lis przyprowadził człowieka NN, powiedział, że jest to
angielski lotnik którego samolot ugrzązł w miejscu lądowania. Poprosił o
ukrycie go na pewien czas. Opowiadała jak do ziemianki w której go
ukryto zanosiła mu jedzenie, bardzo lubił mleko, próbowała nawiązać z
nim kontakt poprzez naukę znaczenia polskich słów. Natrafiłem w
rodzinnych opowieściach na jeszcze jeden element tego epizodu. lotnik
ten podarował Wojtkowi swój złoty zegarek, ponieważ zegarek Wojtka
chodził niezbyt dokładnie. Było to bardzo ważne, aby o dokładnym czasie
Wojtek mógł wydać rozkaz, oświetlić miejsce zrzutu lub lądowania
samolotu. Zastanawiający jest fakt, po co lądował ten samolot? I
dlaczego, to właśnie oddział Lisa przyjmował go? W tamtym okresie
oddział Lisa nie był w strukturach AK, a tylko z nimi współpracował.
Czy jest możliwe, aby w tamtym czasie Wojciech Lis wraz z oddziałem
podlegał bezpośrednio wywiadowi Angielskiemu i wykonywał dla niego
zadania? Czy miało to związek z bronią rakietową V- 1? Nie udało mi się
jak do tej pory rozwikłać tej zagadki. Myślę, że jeżeli wywiad Brytyjski
chciał mieć kogoś kto by wykonywał działania na terenie ściśle
szczerzonego poligonu, to mógł by nim być właśnie Wojciech Lis.
Oddział Lisa stał się u okolicznych mieszkańców symbolem walki o
niepodległość. Przekazywano mu każdą rzecz, która mogła się przydać
leśnemu wojsku - pojedyncze sztuki broni, amunicji, uzbrojenia,
wyposażenia wojskowego, polskie mundury. Atutem Lisa była jego duża
ruchliwość. Stanowił także pewnego rodzaju tarczę osłonową dla akcji
dokonywanych przez dywersję AK w tym rejonie. Z reguły każdą akcję
dywersyjną przeprowadzoną przez ludzi z AK podziemna propaganda, aby
uniknąć represji na ludności, starała się przedstawić jako robotę Lisa.
Toteż obok „Jędrusia" należał do najbardziej poszukiwanych przez gestapo
„bandytów" w Generalnym Gubernatorstwie. Wojtek ukierunkował swą
działalność na dokonywaniu „angryfów" na niemieckie magazyny wojskowe i
transporty żywności przeznaczone dla potrzeb oddziałów na poligonie oraz
odbieranie skonfiskowanego bydła. Okupant, chcąc usprawnić transport,
od Nowej Dęby do Pateraków zbudował kolejkę wąskotorową, którą dowożono
zaopatrzenie na teren poligonu, a z okolicznych lasów wywożono drzewa.
Wojtek polował na transporty z żywnością, a Niemcy, mimo obstawiania ich
silną eskortą, nie byli w stanie skutecznie temu zapobiec.
W oddziale Lisowczyków, zarówno podczas okupacji niemieckiej jak i
sowieckiej, przebywał pochodzący z Książnicy Jan Rydzowski „Dębica".
W listopadzie 1942 r. Jako 19-letni chłopiec został on wywieziony przez
okupanta na roboty przymusowe. Pracował w zakładach przemysłowych na
terenie Austrii, skąd w kwietniu 1943 r. Udało mu się zbiec i powrócić
do Podleszan. W miesiąc później został aresztowany przez gestapowca
Rudolfa Zimmermanna i za ucieczkę z robót wywieziony do obozu w
Pustkowie. Zwolniono go natychmiast po odbyciu 3-miesięcznego pobytu
karnego. W tym czasie Niemcy aresztowali i rozstrzelali w Dębie jego
brata Stanisława oraz pochodzącego z Wólki Książnickiej kolegę Motyla.
Chcąc uniknąć ich losu Rydzowski wraz z siostrą i ojcem przeniósł się z
Podleszan do Trzęsówki (matka zmarła w 1942 r.)
W sierpniu 1943 r. Nawiązał kontakt z oddziałem Wojciecha lisa i
związał z nim swój los na pięć lat. Brał udział niemal we wszystkich
akcjach dywersyjnych od początku powstania oddziału aż do jego
likwidacji w 1948 r. Uczestniczył m.in. w akcjach na kolonistów
niemieckich w Hykach-Dębikach i w Goleszowie.
30-osobowy oddział Lisowczyków prowadzony przez Rydzowskiego, przebrany
w mundury Wermachtu i uzbrojony w broń niemiecką, pod osłoną nocy
przeprawił się przez Wisłokę i spędził dzień w gospodarstwie Piękosiów i
Wójcików w Podleszanach. Wieczorem wyruszono na kolonię niemiecką w
Goleszowie. Mieszkał tam okupacyjny wójt Kurz, gorliwie wysługujący się
Niemcom, który spowodował śmierć dwóch młodych ludzi w Dębicy: był też
sprawcą wywiezienia wielu osób na przymusowe roboty do Rzeszy. Oddział
skierował się więc do Kurza. Wymierzono mu karę chłosty, skonfiskowano
konie i zgromadzony zapas żywności: innym kolonistom odebrano broń, a
przy okazji miejscowy sołtys Adam O. Otrzymał „upomnienie" na tylną
część ciała. Po akcji oddział przeprowadził przez Wisłokę i wycofał się w
lasy rzochowskie.
Zimą 1943 r. Po dokonaniu konfiskaty bydła przez Lisowczyków, Niemcy
urządzili obławę na partyzantów, jednak nie udało im się nikogo ująć.
Zabrane bydło starali się odszukać w lesie, wykorzystując w tym celu
nawet samolot obserwacyjny, ale poszukiwania okazały się bezskuteczne.
Aresztowano wówczas niektórych mieszkańców Huty Komorowskiej
podejrzanych o współudział w akcji, jednak niczego im nie dowiedziono i
zostali jeszcze tego dnia zwolnieni. W niedługi czas później Lis
przeprowadził podobną akcję na gospodarstwo niemieckiego zarządcy w
Cmolasie, zabierając mu kilka sztuk bydła. Przy okazji udzielając
Niemcom „pouczenia" na temat postępowanie z zatrudnionymi u siebie
polskimi robotnikami.
Chcąc zrekompensować spowodowane przez Wojtka straty, w wioskach
przyległych do poligonu okupant zarządził wielką akcje konfiskaty bydła.
Zabrane chłopom krowy spędzono na plac, skąd później wieczorem, już
przy poświacie księżyca, zaczęto pędzić w stronę Mielca, gdzie miały
zostać załadowane do wagonów kolejowych. Gdy eskortowana przez Niemców
kolumna bydła zbliżała się do zabudowań Trześni, na drogę wyszedł Wojtek
i zatrzymał konwój. Polecił, aby eskorta zbliżyła się do niego, a kiedy
Niemcy się zbliżyli, nakazał im złożyć broń w kozły, co uczynił bez
zbędnego ociągania. Następnie polecił chłopom bydło zawrócić, pognać je,
skąd zostało zabrane i zwrócić właścicielom. Jeszcze tego dnia krowy
powróciły do stajni, a Niemcy - do komendanta poligonu. Zameldowali
oczywiście o zajściu. Obeszło się bez represji. Od tego czasu okupant
zaniechał konfiskaty bydła.
Nie chcąc narażać życia swoich żołnierzy, niektóre drobniejsze akcje
Wojtek przeprowadzał sam, bez obstawy. W biurze rozdzielczym kart
żywnościowych, mieszczącym się przy jednej z głównych ulic Mielca,
naprzeciw siedziby żandarmerii, pojawił się Lis, który - po
sterroryzowaniu pracowników - zabrał przeznaczone do rozdania karty.
Trafiły one następnie do rąk ludności wiejskiej.
Polowaniom na upatrzonych prześladowców Wojtek nadawał charakter
spektakularny, żeby wiedzieli, kto jest ich śmiertelnym wrogiem. Na
sprawcę spalenia gospodarstwa w Toporowie polował aż do skutku. W
przypadkowym spotkaniu w lasach koło Szydłowca, spełniły się słowa
Wojtka przekazane gestapowcowi kiedyś w liście: „Zginiesz zbrodniarzu z
mojej ręki". Szefa gestapo Engelhardt wraz ze swoim adiutantem zostali przez niego zastrzeleni. Przed śmiercią Engelhardt oprawca
między innymi żydów mieleckich, miał okazje spojrzeć w oczy Wojtkowi,
ale już z pozycji leżącej. W porozumieniu z sołtysem wsi Szydłowiec
ustalono, aby zwłoki obu zabitych wydać Niemcom o czym zawiadomiono
komendę Wehrmachtu w Smoczce. Zaznaczono w liście, że po odbiór zwłok
może przyjechać najwyżej dziesięciu niemieckich żołnierzy, ale bez
broni. Wojtek gwarantował im nietykalność. Ludność obawiając się
pacyfikacji, szukała schronienia w lasach. Zastosowane środki
ostrożności okazały się jednak zbyteczne - Niemcy zastosowali się do
zaleceń podanych w liście, pacyfikacji nie było. I tu wydarzyła się
rzecz bynajmniej dziwna, nie było represji za zabicie niemieckiego
oficera na dodatek szefa gestapo? Dlaczego? Jedna z hipotez była taka.
Prawdopodobnie Engelhardt
był również znienawidzony przez swoich podwładnych, w napadzie furii
potrafił zastrzelić jednego ze swoich żołnierza za to tylko, że w
trakcie obławy nie złapał Wojciecha Lisa. Podwładni gestapowca mogli
prawdopodobnie zafałszować raport o śmierci Engelhardta,
przedstawiając przebieg zdarzenia jako nieszczęśliwy wypadek na
polowaniu. Czy Wojtek mógł im zrobić przysługę zabijając tego
zbrodniarza?
Latem 1944r. Dowódcy plutonu AK w Trześni S. Leśniakowi przypadło
odebrać przysięgę podporządkowującą Armii Krajowej oddział Wojciecha
lisa. W dniu 24 lipca 1944r. Zarządzono pogotowie do akcji „Burza". Jako
miejsce koncentracji oddziałów wyznaczono lasy w rejonie
Hyków-Dębiaków, gdzie powstał batalion „Hejnał". Liczebność batalionu, w
skład którego wszedł m.in. oddział W. Lisa, wynosiła około 100
żołnierzy. Głównym zadaniem batalionu było atakowanie z zasadzki i
likwidowanie drobnych oddziałów niemieckich na szosie Tarnobrzeg -
Baranów - Mielec oraz opanowanie Mielca i lotniska w Chorzelowie. Na
przełomie lipca i sierpnia stoczono szereg potyczek z Niemcami w rejonie
Padwi, Jaślan, Tuszowa i Malinia. Wojtek miał niewiarygodne szczęście -
wielokrotnie udawało mu się ujść z gęstej strzelaniny i nie został
nawet zadraśnięty kulą. Znając trakty leśne, w okresie „Burzy" z bazy w
Hykach-Dębiakach dokonywał wypadów atakując wycofujące się oddziały
niemieckie. Szczególną jego zaletą była niezawodność strzału - potrafił
trafić do celu nawet w półmroku. Cechowała go duża odwaga i poczucie
żołnierskiej przyjaźni, toteż potrafił zdobyć autorytet zarówno wśród
podkomendnych jak i przełożonych. W dniu 4 sierpnia doszło w Hykach do
spotkania komendanta Obwodu AK z pułkownikiem radzieckim, któremu kpt.
„Sosna" zgłosił gotowość współdziałania oddziałów AK z wojskami
sowieckimi.
Ponownie odwołam się do wspomnień z tamtego okresu, Leon Tacika - „Groźnego" żołnierza Wojciecha Lisa.
„ W lipcu 1944 r. Komenda Obwodu AK w ramach przygotowań do akcji
„Burza" zorganizowała w lasach koło Hyków Dębiaków oddział „Hejnał", w
którym i ja się znalazłem Komendę nad oddziałem Lisa objął wówczas por.
Marian Manowski - „Żuk", skierowany tam przez por. Piotra Pazdro
-„Rolnika". Ponieważ w przeciwieństwie do Wojtka „Żuk" był tam w ogóle
nie znany, pluton w dalszym ciągu nazywano oddziałem Lisa, tym bardziej,
że Wojtek nie używał pseudonimu, lecz występował pod własnym
nazwiskiem. Do „Hejnału" zgłosili się partyzanci z bronią, jaką który
posiadał. Część jednak była bez broni i nie posiadała stażu w lesie.
Pewnego lipcowego dnia, gdy przebywałem w zgrupowaniu koło Hyków
Dębiaków, usłyszeliśmy odgłosy strzałów. Była akurat pora obiadowa i
partyzanci spożywali posiłek. Zanim wysłano patrol rozpoznawczy - który
doniósł, że do lasu zbliża się oddział niemiecki- wśród partyzantów,
zwłaszcza tych, którzy nie posiadali broni zrobił się popłoch. Zaczęli
zdejmować opaski, chować je do kieszeni i uciekać w bezpieczne miejsca.
Nie udało się ustalić czy Niemcy zostali powiadomieni o miejscu naszej
koncentracji, czy też znaleźli się w tym rejonie przypadkowo. Zapewne
jednak nie wiedzieli, że znajduje się tam nasze zgrupowanie, gdyż w sile
jednego plutonu (około 30 żołnierzy) nie zapędzaliby się do lasu.
Wojtek Lis, Leśniak oraz „Stalowy" zebrali natychmiast swoich ludzi i
wyruszyli na spotkanie z Niemcami. W tyralierze uczestniczyło ponad stu
najlepiej uzbrojonych partyzantów. Rozciągnęliśmy się na długość około
1,5 km - aż do Grochowego. Kiedy padły z naszej strony pierwsze strzały,
Niemcy na widok partyzantów zaczęli się wycofywać. Inny oddział Niemców
czynił w tym czasie przygotowania do rozstrzelania zakładników z
Malinia, ale widząc jak wycofują się ich kamraci - zrezygnował z
egzekucji i też się wycofał."
I tak oto skończył się okres okupacji niemieckiej na terenie
Rzeszowszczyzny, wydawać by się mogło, że teraz rozpocznie się normalne
spokojne życie dla bohaterów tej historii. Niestety stało się inaczej, w
czasie okupacji niemieckiej właściwie wszystko było jasne, z okupantem
należało walczyć, swoich chronić. Proste co? - Jednak to co wydarzyło
się po przejściu frontu, nie było już takie oczywiste. Wymagało
określenia się po jednej ze stron, tylko w jaki sposób uświadomić sobie,
że są jakieś strony i gdzie? Okres po wyzwoleniu okazał się jeszcze
bardziej dramatyczny dla ludzi biorących udział w moim opowiadaniu, niż
sama wojna i okupacja. Nikt z nich nie przypuszczał, że po wyzwoleniu
dojdzie do wojny domowej w naszym kraju. Wojny o której nie uczono mnie w
szkole, dla mojego pokolenia ten epizod naszej historii był raczej
nieznany.
Powróćmy do dalszych losów naszego bohatera. Wojtek zakochał się w
dziewczynie o imieniu Maria, koszmar wojny miał już za sobą, chciał
wybudować dom założyć rodzinę. W sierpniu 1944 r. zgłasza się do służby w
milicji w wyzwolonym spod okupacji Mielcu. NKWD starało się pozyskać
Wojtka do współpracy w wyłapywani żołnierzy AK, kiedy odmówił został
aresztowany. I to był właśnie ten moment, w którym Wojtek poznał jedną
ze stron, mógł na niej pozostać. Mieć pracę, założyć rodzinę, wybudować
dom, i żyłby może do dziś opowiadając jak umacniał władze ludową. Jego
sprzeciw oznaczał dla niego wyrok, pożegnanie się z marzeniami o
normalnym życiu. Stanął po przeciwnej stronie, na przeciw kolejnego po
faszyzmie totalitarnego systemu.
Będąc w areszcie, wyłamuje drzwi celi w której przebywa, ogłusza
wartownika i w ten oto sposób wychodzi na wolność. Był jeszcze jeden
aspekt tej ucieczki. - Otóż ogłuszonym wartownik był żyd o imieniu
Josek, przez okres okupacji Wojtek ukrywał go w swoim oddziale.
Przypuszczam, że to właśnie on mógł pomóc mu w ucieczce. Przez trzy
miesiące Wojtek ukrywał się w prywatnym młynie należącym do
Edwarda Winsch w Hykach-Dębiakach pełniąc tam obowiązki magazyniera i prywatnego strażnika. W marcu 1945r. Funkcjonariusze UB i MO podjechali nocą do wsi, otoczyli zabudowania młynarza starając się aresztować Lisa, który jednak wymknął się im z obławy i rozpoczął ponowną działalność partyzancką.
Edwarda Winsch w Hykach-Dębiakach pełniąc tam obowiązki magazyniera i prywatnego strażnika. W marcu 1945r. Funkcjonariusze UB i MO podjechali nocą do wsi, otoczyli zabudowania młynarza starając się aresztować Lisa, który jednak wymknął się im z obławy i rozpoczął ponowną działalność partyzancką.
Dnia 11 kwietnia 1945r. Przebywający na terenie Ostrowów Baranowskich
Wojtek ostrzelał patrol UB i MO z posterunku w Cmolasie, który
przyjechał aresztować partyzantów i zmusił go do wycofania się ze wsi. 9
maja podjął próbę odbicia aresztowanych przez UB dezerterów z milicji:
Stanisława Gawryłę i Józefa Witka, których jednak nie udało się uwolnić z
rąk stalinowców. W nocy z 16 na 17 maja Lis ostrzelał dom
funkcjonariusza UB Jana Kochanowicza w wiosce Staniszewskie. W miesiąc
później trzydziestu żołnierzy z oddziału Lisa przeprowadziło akcję na
posterunek w Raniżowie, w czasie której wymierzono karę chłosty zbyt
gorliwym milicjantom, zabrano wszystkie akta, pieczątkę i maszynę do
pisania. W akcji zdobyto 11 karabinów, 2 pistolety, 2 granaty i
amunicję. Rozbrojonych i rozmundurowanych funkcjonariuszy pozostawiono w
bieliźnie. 10 maja 1945 roku, na zalesionym terenie w Nowej Wsi, Lis
ostrzelał szefa PUBP w Kolbuszowej, Tadeusza Wiśniewskiego. W dziesięć
dni później w lesie pod Komorowem przeprowadził podobną akcję na grupę
funkcjonariuszy MO z Majdana Królewskiego, stanowiącą ubezpieczenie
kierownika Powiatowego Urzędu Informacji i Propagandy, niejakiego Witka,
którego wraz z trzema milicjantami i wójtem uprowadzono do lasu, gdzie
otrzymali „wytyczne" do dalszej pracy. Dowództwo oddziału sporządziło
tymczasem wykaz zbyt gorliwych komunistów, wysyłając im ostrzeżenie, a
gdy one nie skutkowały wyznaczano czternastodniowy termin na opuszczenie
terenu, a w przypadku niezastosowania się - grożono wykonaniem wyroku.
Ewidencję komunistów prowadził Ginter, który też wysyłał ostrzeżenia.
Między innymi otrzymali je powiatowy sekretarz PPR w Mielcu. -
Kazimierz Karłowicz i jeden z peperowskich aktywistów w Przecławiu.
Ten niezwykle zagmatwany okres, tak wspomina „Groźny" - Leon Tacik żołnierz Wojciecha Lisa.
„W oddziale Lisa przebywałem do czasu wkroczenia armii sowieckiej.
Oddział nasz z Hyków Dębiaków przez Trześń przeszedł do Mielca w dniu 6
sierpnia 1944 r. Kilku partyzantów przyjechało traktorem skonfiskowanym
niemieckiemu baorowi w Trześni, który zaraz został nam odebrany przez
Sowietów.
Gdy NKWD zaczęło nas aresztować i wywozić w nieznanym kierunku
(początkowo nikt nie wiedział dokąd), oficerowie Komendy AK zorientowali
się w sytuacji, zarządzili zbiórkę i poszliśmy w lasy paterackie. Prócz
kilku oficerów był z nami Wojtek Lis. Tam nastąpiło pożegnanie z
dowództwem. W pożegnalnym przemówieniu jeden z oficerów AK podziękował
nam za waleczność, spełnienie obowiązku wobec Ojczyzny, podkreślając, że
znajdujemy się pod okupacją sowiecką. Broń nakazano nam zachować i nie
kontaktować się ze sobą, ponieważ będziemy znajdować się pod obserwacją.
Ostrzeżono nas też przed aresztowaniami. Partyzantom stanęły łzy w
oczach. Była bardzo przykra chwila. Każdy poszedł w swoją stronę.
W końcu sierpnia 1944 r. Nastąpiły pierwsze aresztowania. Powróciłem do
domu rodzinnego w Trześni, Leśniak natomiast podjął pracę w młynie
chorzelowskim, gdzie dojeżdżał z Trześni rowerem. Pewnego dnia
przejeżdżając koło mojego domu zwrócił się do mnie: Leon, jak tam masz
jeszcze jakąś broń, to przynieś do mnie, to schowam razem. Miałem
jeszcze stena. Wziąłem go i udałem się do Leśniaka. Stena oparłem o
ścianę i wszedłem do mieszkania. Wyjaśniono mi, że Staszek jeszcze nie
powrócił z pracy, ale lada chwila powinien być. Po chwili pies zaczął
szczekać - poznałem, że ktoś idzie. Rzeczywiście był to Leśniak, a za
nim czterech oficerów NKWD. Był blady jak ściana. Udało mu się tylko
mrugnąć do mnie. Jeden z enkawudzistów zapytał mnie, co ja tu robię.
Młóciłem zboże - odpowiedziałem. Zostałem poddany rewizji osobistej, ale
nie miałem przy sobie interesujących materiałów. Następnie wyprowadzono
mnie na podwórze. Okazało się, że przyjechali pod dom dwoma
samochodami, przy każdym oknie i drzwiach stało ich co najmniej dwóch.
Pozostawionego pod ścianą stena nie spostrzegli, ponieważ drzewa rzucały
cień w to miejsce. Nakazano mi usiąść pośrodku podwórza, gdzie
pilnowało mnie czterech enkawudzistów. Tymczasem u Leśniaka
przeprowadzono rewizję. Znaleziono broń, amunicję i radiostację
nadawczą. Wszystko załadowano na samochody. Leśniaka zabrali na samochód
i odjechali, a ja zostałem.
Leśniak wiedział jaką broń zamelinowałem, ponieważ dałem mu jej spis,
który NKWD znalazło przy nim. W tydzień później pod mój dom w Trześni
przyjechał wojskowy samochód osobowy. Wysiadł z niego Sowiet i zapytał
mnie o drogę do sołtysa. Kiedy ją wskazałem nakazał mi wsiąść do
samochodu i odezwał się po polsku: No teraz sobie porozmawiamy.
Początkowo nie wiedziałem o co chodzi. Pojechaliśmy w kierunku Ławnicy.
W pewnym momencie zatrzymał samochód i podał mi, ile mam zakopanej
broni i amunicji, a nawet miejsce. Było to zgodne ze spisem, jaki
podałem Leśniakowi. Sowiet powiedział mi, że oni już wszystko wiedzą,
ale jeżeli oddam broń, to będę wolny. Powróciliśmy do Trześni, gdzie
znajdowała się placówka NKWD. W nocy zabrali mnie, aby im wskazać
miejsce zakopania broni. Kiedy ją wydałem znów zaprowadzili mnie na
NKWD, gdzie trzymano mnie do rana.
Około godziny 9 przyszedł enkawudzista, oznajmiając mi: Pajdiom do
komandira. Ponieważ planowałem ucieczkę, wychodząc zacząłem udawać, że
kuleję, gdyż Niemcy mnie postrzelili. Wartownik prowadził mnie do
Chorzelowa. Szliśmy trasą, po której prowadziła kolejka wąskotorowa. Był
to teren nie porośnięty drzewami. Niewielki las znajdował się dopiero
za Trześnią. Gdy weszliśmy do młodnika, postanowiłem, że ucieknę teraz
lub wcale. Wiedziałem, że na terenie majątku w Chorzelowie znajduje się
bunkier, w którym NKWD trzyma akowców, i gdy zbierze się kilkanaście
osób, wówczas wywożą, ich samochodem do Rzeszowa.
Prowadzący mnie enkawudzista zajęty był skręcaniem papieroa.
Wykorzystałem ten moment i rzuciłem się w zarośla leśne. Uciekałem jak
błyskawica. Puścił za mną kilka serii z automatu, ale na szczęście kule
mnie ominęły. Szybko przebiegłem przez młodnik i dotarłem do wysokiego
lasu, który się jednak szybko skończył. W pobliżu na błoniu malińskim
znajdowało się ślepe lotnisko, częściowo ogrodzone drutem kolczastym.
Tam ludzie paśli bydło. Mieli psa, który zaczął szczekać. Biegnący za
mną enkawudzista pobiegł w tamtym kierunku. Gdy się oddalił, udałem się w
stronę księżego lasu i tam przesiedziałem na deszczu do wieczora.
Po ucieczce eskortującemu mnie enkawudziście, wieczorem udałem się do
Sęka w Ławnicy. Zbliżyłem się do domu, jednak do mieszkania nie chciałem
wchodzić, gdyż obawiałem się, że tam mogą przebywać Sowieci.
Oczekiwałem w pobliżu aż wyjdzie ktoś z domu. Kiedy Sęk wyszedł z
wiadrem po wodę, zawołałem na niego półgłosem. Usłyszał i podszedł do
mnie. Kiedy opowiedziałem mu całe zajście, powiedział, że dopiero przed
chwilą wyszło od niego pięciu enkawudzistów poszukujących kogoś. Ale
mimo tego postanowił udzielić mi schronienia. Przyniósł drabinę po
której wszedłem na strych i po chwili przyniósł mi świeżą bieliznę i
suche ubranie, ponieważ moje było całkowicie przemoknięte, a następnie
otrzymałem herbatę i cośkolwiek do zjedzenia. Na strychu spędziłem pięć
dni.
W tym czasie dowiedziałem się, że w Mielcu władze PKWN-u ogłosiły pobór
do wojska, obejmujący m.in. mój rocznik. Podjąłem więc decyzję, że udam
się do RKU, o czym zakomunikowałem Sękowi. Zamiast zostać wywieziony na
Sybir wolę jechać do wojska i nawet zginąć na froncie niż w łagrach.
Przynajmniej bliżej kraju będzie mój grób. Zgłosiłem się więc do RKU i
zostałem skierowany do pułku zapasowego organizowanego na terenie
Rzeszowa. Był wtedy wrzesień 1944 r. I działania wojenne jeszcze toczyły
się. W Rzeszowie przydzielono mnie do27 pułku piechoty, z którym
przeszedłem szlak bojowy od Nysy Łużyckiej, Szprewy. Brałem udział w
walkach koło Drezna, gdzie zostaliśmy otoczeni przez Niemców i przez
cztery dni znajdowaliśmy się w okrążeniu.
Spod drezna jednostka nasza została skierowana do Czechosłowacji, do
miejscowości Lipa, skąd po tygodniu wyjechaliśmy do Poznania. Tam pobyt
nasz również był krótki. Otrzymaliśmy rozkaz wyjazdu do Jeleniej Góry,
gdzie zostałem przydzielony do ochrony sztabu. Stamtąd zdezerterowałem
około 20 lipca 1945 r. Uciekłem zabierając pistolet TT, na posiadanie
którego otrzymałem fałszywe zezwolenie. Uciekło nas wtedy trzech: Jaś
Sikora z Malinia, później kierownik młyna, i Wojciech Lubacz z
Grochowego. Sikora, z którym się przyjaźniłem, w okresie okupacji
niemieckiej był w oddziale Wojciecha Lisa, zaś Lubacz jako członek AK
podlegał dowódcy placówki w Grochowem Jasiowi Maziarzowi.
Jako dezerter zostałem zaopatrzony w fałszywą przepustkę na wyjazd,
abym w razie kontroli przez żandarmerię mógł się nią wylegitymować.
Jadąc w rodzinne strony napotkałem ubowców znających rejon działania
Wojtka. Kiedy im powiedziałem, gdzie jadę, ostrzegli mnie przed
działającym na tym terenie Wojciechem Lisem, groźnym „bandytą". Nie
przyszło im wówczas na myśl, że to ja zostanę niebawem jego zastępcą i
będę „Groźnym".
Będąc w oddziale Wojtka, mimo obław UB i KBW, przeprowadziliśmy różne
akcje. Współpracowała z nami miejscowa ludność, która powiadamiała nas o
sile i kierunku wyruszania obław ubowskich, co nam ułatwiało
podejmowanie potyczek zaczepnych. Często sprawialiśmy im dużo kłopotu,
tak że nie wiedzieli, gdzie uciekać. Zdarzyło się, że tracili samochody
ostrzelane pociskami zapalającymi przez Wojtka."
Mimo podejmowania przeciw Lisowi obław, prowadził on nadal skuteczną
walkę ze stalinowskim aparatem terroru. Postanowiono więc ostatecznie
się z nim rozprawić. 20 sierpnia 1945r. Połączone oddziały Korpusu
Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz funkcjonariuszy UB i MO z Kolbuszowy
przeprowadziły na terenie sześciu gromad (Kosowy, Przyłęk, Ostrowy
Baranowskie, Ostrowy Tuszowskie, Trzęsówka i Toporów) szeroko zakrojoną
obławę w celu ujęcia Lisa i jego żołnierzy, niemal bez żadnych
rezultatów.
Oto jak wspomina tamte wydarzenia żołnierz Wojciecha Lisa „Groźny" - Leon Tacik.
„Latem 1945 r. w dniu Matki Boskiej Zielnej wojska sowieckie przy
użyciu czołgów i samochodów pancernych urządzili obławę na nasz oddział.
Tego dnia przyszedłem z lasu do domu. Matka moja wstała wcześniej i
zauważyła przejeżdżający przez Trześń samochód z żołnierzami sowieckimi,
a za chwilę następny. Obudziła mnie mówiąc mi o tym. Wziąłem lornetkę,
wyszedłem na podwórze i zacząłem obserwować ich ruchy. Koło szkoły w
Trześni ustawili dwa karabiny maszynowe wycelowane w kierunku lasu.
Przypuszczałem, że będzie jakaś pacyfikacja albo pobór kontyngentu
żywnościowego. Ponieważ deszcz zaczął padać nałożyłem na siebie pałatkę,
pod którą miałem polski mundur, zabrałem automat, granaty pancerne i
wyszedłem z domu w kierunku przysiółka Błoniarze. W pobliżu mnie
przejechał następny samochód sowiecki z żołnierzami, ale chyba mnie nie
rozpoznali, gdyż kierowca nie zatrzymując się pojechał dalej.
Kiedy stałem pod drzewem obserwując dalszy przebieg wydarzeń, nadeszła
kobiety powracająca z mszy św. Z kościoła w Chorzelowie, które
poinformowały mnie, że żołnierze sowieccy zatrzymywali wszystkie osoby i
dokonywali rewizji. Poczekałem do południa, a następnie udałem się w
kierunku lasu. Po drodze napotkałem znajomego, niejakiego Maziarza,
który ostrzegał mnie, że w pobliżu znajdują się żołnierze sowieccy. Idąc
w czasie deszczu całą noc dotarłem do placówki, ale nikogo tam nie
zastałem. Dopiero rano, gdy się rozwidniło napotkałem Wojtka Lisa z
partyzantami naszego oddziału i dołączyłem do nich. Razem było nas około
dwudziestu. I gdyby przyszło zginąć w walce, to śmierć nie wydawała się
taka straszna, aniżeli w pojedynkę. Wojtek doszedł jednak do wniosku,
że trzeba się rozdzielić na mniejsze grupy. Ja pozostałem przy nim.
Zachowując ostrożność posuwaliśmy się lasem aż doszliśmy do krzyżówki
duktów leśnych. Chcąc rozeznać czy dalsza droga jest bezpieczna
wysunąłem się do przodu, ale nic podejrzanego nie zauważyłem. Dałem więc
znak kolegom, że mogą iść. Kiedy podeszli, z odległości kilkudziesięciu
metrów ukryci w zasadzce Sowieci otworzyli do nas silny ogień z broni
maszynowej. Zdawało się, że nas wszystkich wystrzelają, ale z naszych
ludzi tylko jeden został ranny. Podszedłem rowem w kierunku gniazda
erkaemu, rzuciłem granat mi wszystko się uciszyło. Droga była wolna.
Obława trwała dwa tygodnie. Przez ten czas wojska sowieckie otoczyły
lasy i wioski aż po Dębę. Prócz zwykłych samochodów oddziały
pacyfikacyjne były wyposażone w samochody pancerne, czołgi i kuchnie
polowe. Na noc na każdej linii krzyżowej urządzano zasadzki. Doszło do
kilku potyczek z żołnierzami sowieckimi, ale nie udało im się nikogo
ująć. Wojtek wiedział o wszystkich ruchach, ponieważ informowała go o
nich okoliczna ludność. Głodni i przemoknięci przechodziliśmy z jednego
rewiru leśnego do drugiego. Nie było możliwości wysuszenia ubrania, ani
rozpalenia ogniska, gdyż dym mógłby wskazać nasze położenie. O wejściu
do jakiegoś domu też nie było mowy, bo wszędzie było pełno Sowietów.
Padały przez cały czas obławy deszcze, a w nocy dokuczało przenikliwe
zimno. Wydawało się, że nas wtedy wykończą w lesie. Do ziemianek też nie
mogliśmy się schronić, gdyż przeważnie zostały odkryte, ale nie
zniszczono ich. A tam trzymaliśmy zapasy żywności - Przeważnie mięso
obrane z kości. Zasolone i obrane z kości. Zasolone i złożone do beczek
mogło być przechowywane nawet przez miesiąc. Beczko te były zakopane w
ziemi, nakryte i zasypane piaskiem. Wchodzący do ziemianki nie mógł
nawet przypuszczać, że znajduje się w spiżarni leśnego oddziału. Mięsa
wybieraliśmy z beczki tyle, ile można było zużyć jednego dnia.
Zawieszone na drucie było płukane w strumieniu, a następnie wrzucane do
kotła.
Nigdy nie opuszczaliśmy placówki, aby pozostawić ją bez zmagazynowanego
prowiantu. Na placówce znajdowało się od jednej do trzech ziemianek, a w
nich 2-3 zakopane beczki z mięsem, które wskutek wspomnianej obławy
sowieckiej trwającej wyjątkowo długo, zostało wyczerpane. W sierpniu
1945 r. Rozpoczęliśmy akcję rozbrajania posterunków MO. Wśród
wytypowanych znalazł się posterunek w Wadowicach Górnych, Czerminie i
Borowej. Zaopatrzeni w fałszywe dokumenty, jako inspekcja Komendy
Wojewódzkiej MO, wraz z Wojtkiem Lisem i kilkunastoma partyzantami
przeprawiliśmy się na lewy brzeg Wisłoki. Drogą przez Czermin poszliśmy
do Wadowic Dolnych. Zaczęło już robić się ciemno, gdy przybyliśmy do
wsi, więc Wojtek postanowił, że zanocujemy w jakimś gospodarstwie, a
akcję przeprowadzimy nazajutrz. Do Wadowic Górnych podjechaliśmy
furmankami. Najpierw udaliśmy się do Urzędu Gminnego, gdzie
zniszczyliśmy pewne dokumenty, a kilku ludzi udało się na wieś, aby
zebrać informacje o osobach gorliwie wysługujących się władzy
komunistycznej, którym wymierzyliśmy karę chłosty i udzieliliśmy
upomnienia.
Ja z kilkoma kolegami udaliśmy się na posterunek MO, który opanowaliśmy
bez trudności, okazując wartownikowi „zaświadczenie Komendy
Wojewódzkiej". Funkcjonariusz wobec „przedstawicieli z województwa" byli
uprzejmi i służalczy, ale i tak ich to nie uratowało od otrzymania
nagany. Najpierw dokonałem przeglądu broni milicyjnej. Okazało się, że
nie była czyszczona. Komendant otrzymał za to upomnienie, a milicjanci
musieli broń oczyścić. Dopiero, kiedy stwierdziłem, że polecenie zostało
dokładnie wykonane, wydałem rozkaz wyniesienia jej na furmankę wraz z
amunicją i granatami. Do lasu mogła być zabrana tylko broń
przeczyszczona. Akcję przeprowadziliśmy bez zbędnego pośpiechu. Kiedy
milicjanci zorientowali się, że zostali rozbrojeni, nie pozostało im nic
innego jak powiadomić o „napadzie" Komendy Powiatowej MO w Mielcu.
Tymczasem odbywała się „inspekcja" kolejnych posterunków. Z Wadowic
Górnych pojechaliśmy dwiema furmankami do Czermina. Tam wejście na
posterunek i konfiskata broni przebiegła również sprawnie. Ponieważ
okazało się, że broń jest nie czyszczona, nie obeszło się bez zrugania
milicjantów. W rozmowie z „przedstawicielami Komendy Wojewódzkiej"
milicjanci, trzęsąc się przed władzą, stawali niemal na baczność. Takie
żarty z funkcjonariuszy potrafił sobie urządzać Wojtek Lis.
Na posterunek MO w Borowej przybyliśmy wieczorem tegoż dnia. Wartownik,
któremu okazano „zaświadczenie" wprowadził nas do budynku. Ponieważ
zapadał wieczór, nie było więc czasu na „dokonywanie inspekcji", lecz
przystąpiliśmy od razu do rzeczy. Padła komenda „ręce do góry", do
której dostosowali się wszyscy milicjanci. Broń została wyniesiona na
oczekujące furmanki, po czym wyruszyliśmy w kierunku przewozu na
Wisłoce. W akcji m. In. Brali udział: Wojtek Lis, Kostek Kędzior, Jan
Rydzowski i bracia Chłopkowie.
Po przeprowadzonej akcji na trzy posterunki, jeden z wozów był bardzo
przeładowany, i zanim dojechaliśmy do wału, złamało się koło.
Poszukaliśmy nową podwodę i po przeładowaniu zdobyczy na inny wóz
wyruszyliśmy dalej. Przeprowadziliśmy się promem na prawy brzeg Wisłoki;
konwój późną nocą dojechał do Chrząstowa. Tam znów zmieniliśmy podwody i
Wojtek Lis nakazał jechać w kierunku lasów Tuszowskich.
Po rozbrojeniu posterunków MO w Borowej, Czerminie i Wadowicach
Górnych, jesienią 1945 r. Wraz z Wojtkiem Lisem, kilku partyzantami z
naszego oddziału oraz trzema ludźmi od Władka Pezdy z surowej
przeprawiliśmy się na lewy brzeg Wisły. Mieliśmy wziąć udział w jakiejś
akcji w Staszowie, lecz do niej nie doszło. Rozbroiliśmy natomiast
posterunek MO w Rytwianach. Stamtąd po akcji przeszliśmy do lasu
Rzędzianowskiego, do gajówki Turkosza. Tam zjedliśmy kolacje i
ułożyliśmy się do snu.
Nazajutrz rano Wojtek wsiadł na motor i pojechał do Toporowa odwiedzić
swoją rodzinę. Jechał powoli leśną drogą. Gdy znajdował się niedaleko
domu usłyszał wezwanie: Stój! Ręce do góry.
Błyskawicznie zeskoczył do rowu i został ostrzelany seriami z broni
maszynowej. Jak się niebawem okazało, byli to funkcjonariusze UB z
Kolbuszowej i żołnierze sowieccy. Kiedy opróżnili magazynki i zakładali
nowe, Wojtek wykorzystał ten moment, ostrzelał ich z pistoletu i
poderwał się do ucieczki w najbliższe zarośla leśne. Ubowcy oddali w
jego kierunku kilka serii, nie żałując amunicji, ale zdołano mu zaledwie
buta i spodnie przestrzelić. Na wysokości metra kule pościnały młode
drzewka. Trafiony kilkoma kulami motor dostał się ręce ubowców; nie
ująwszy Lisa chcieli choć taką zdobycz zaprezentować szefowi w
Kolbuszowej.
Tymczasem Wojtek przybiegł na naszą kwaterę do gajówki Turkosza - z
pistoletem w jednej, a czapką w drugiej ręce - i zarządził alarm. Choć
wydarzenie miało miejsce niezbyt daleko od naszej kwatery - strzałów nie
słyszeliśmy. Wojtek wybiegł pierwszy, poderwał nas, złapaliśmy za broń.
I dopiero wtedy zrelacjonował nam pokrótce okoliczności, w jakich
doszło do strzelaniny. Kiedy doszliśmy na miejsce wskazane przez Wojtka,
ubowców już nie było (motocykla też). Rozdzieliliśmy się na dwie grupy i
poszliśmy do Toporowa. Od mieszkańców wioski dowiedzieliśmy się, że
ubowcy zabrali cztery rowery i dwie furmanki, na których odjechali w
kierunku Kolbuszowej. Udaliśmy się więc w tamtym kierunku i zajęliśmy
stanowiska na porośniętej jałowcami polanie. Tam dostrzegliśmy
uchodzących napastników. Wojtek oddał w ich kierunku strzał z karabinu,
co spowodowało, że zeskoczyli z furmanek i zaczęli się ostrzeliwać.
Ponieważ ze wzniesienia, w którym znajdowaliśmy się było dobre pole
ostrzału, Wojtek pozostawił tam sześciu ludzi z erkaemem, my natomiast
idąc wąwozami zaszliśmy ich od tyłu. Na miejscu potyczki zastaliśmy
dwóch rannych żołnierzy sowieckich oraz trzech ubowców, porzucone rowery
i dyski do erkaemów. Ubowcy uciekając nie zdążyli zabrać nawet swoich
rannych funkcjonariuszy. Wojtek zdecydował, aby wsadzić ich na podwody,
założyć prowizoryczne opatrunki i furmankami zabranymi przez ubowców
przewieźć ich do szpitala w Kolbuszowej. Motocykla mojego dowódcy jednak
nigdzie nie było. Ze Staszkiem Lisem wzięliśmy porzucone dwa rowery i
udaliśmy się w pogoń, aby odzyskać ukradziony motor.
Jadąc drogą do Toporowa w stronę Przyłęku stwierdziliśmy, że motor był
tamtędy prowadzony. Po śladach dojechaliśmy do Przyłęku. Tam w pobliżu
drogi znajdowała się wiejska kuźnia, w której zastaliśmy przy pracy
kowala. Widząc nas w mundurach wojskowych zapewne nie przypuszczał, że
jesteśmy z oddziału Lisa. Zapytany przez nas, czy jacyś wojskowi nie
prowadzili drogą motoru. Odpowiedział, że byli u niego i chcieli, abym
im motor naprawił, ale on się na motorach nie zna i odmówił.
Wyprowadzili więc motor z kuźni na szosę, z myślą, że będzie jakiś
samochód jechał w stronę Kolbuszowej, to go zabiorą. Ponieważ kowal nie
widział, aby ich zabrał jakiś samochód, doszli do wniosku, że ubowcy
sami musieli pchać motor i nie zaszli daleko. Jadąc dalej rowerami, na
śródleśnym odcinku drogi napotkali grupę robotników naprawiających leśny
trakt. Zeszliśmy z rowerów i rozdzieliliśmy się, aby w przypadku
niespodziewanego ostrzału nie znajdować się obok siebie. Robotnicy
potwierdzili, że widzieli wojskowych prowadzących motor, którzy nawet
przez chwilę odpoczywali z nimi i palili papierosy. Wyruszyli więc
dalej. Minęliśmy las, rozglądamy się - nie ma nikogo. Wreszcie za
mostkiem zauważyliśmy ślady- chyba poszli do jakiegoś gospodarstwa na
śniadanie. Rowery pozostawiliśmy w rowie koło drogi. Idąc w odległości
około 20 metrów od siebie dostrzegliśmy po chwili stojący na łące motor,
a wokół niego pełno ludzi ciekawskich jak wygląda motocykl Lisa.
Ubowców nie było przy motorze, poszli na śniadanie, ale - zapewne coś
podejrzewając - nikt nie chciał nam powiedzieć, do której weszli chałup.
Na ponowione pytanie dalej nikt nie odpowiadał; ludzie zaczęli się
rozchodzić. Dopiero kiedy zwróciłem się ostro, jeden z mieszkańców
powiedział, że ubowcy są u niego w domu na śniadaniu. Staszkowi
poleciłem zajść dom z drugiej strony, aby któryś nie wyskoczył przez
okno. Ja wpadłem do sieni. Drzwi do izby były otwarte, ubowcy siedzieli
na ławce przy stole - jedli jakiś posiłek, a broń mieli obok siebie.
Wezwałem ich, aby powstali i podnieśli ręce do góry. Jeden z nich ścisną
automat jakby chciał z niego zrobić użytek, ale na widok lufy
skierowanej w jego stronę - opuściła go myśl o stawianiu jakiegokolwiek
oporu. Broń zabrałem nakazałem założyć ręce na głowę i wyprowadziłem
ich na dwór. W ślad za nami szedł Wojtek Lis, o czym nie wiedzieliśmy.
Dopędził nas, gdy na podwórzu zastanawialiśmy się, co dalej zrobić z
odzyskanym motorem i ujętymi funkcjonariuszami. We trzech podjęliśmy
decyzję: motocykl, chociaż postrzelony i jechać na nim nie można, nie
może się dostać w ręce UB, a napastnicy muszą ponieść jakąś karę. Stach
Lis, dość tęgi mężczyzna, wraz ze mną siadł na motor, a ubowcy musieli
nas pchać. Kosztowało ich to sporo wysiłku, ponieważ droga do toporowa
była piaszczysta. Mimo to musieli zaprowadzić go do miejsca, z którego
został zabrany. W Toporowie Wojtek wysłał na wieś dwóch ludzi, aby
kupili dwa wiadra jajek. Rozpaliliśmy ognisko i przyrządziliśmy posiłek.
Ubowcy też dostali po 10 jajek: od rana nic nie jedli, bo im
przerwaliśmy śniadanie.
Ujętych funkcjonariuszy poprowadziliśmy do lasu, w stronę naszej
ziemianki, która miała stanowić ich areszt. Kiedy byliśmy już w pobliżu
bunkra podszedł do nas Staszek Pogoda, który miał pilnować przez noc
ubowców w bunkrze, a z nim Wrażeń z Dziubkowa, (obaj partyzanci naszego
oddziału). I wtedy Wrażeń jednego położył na ziemi i postawił na nim
buta, a ponieważ chciał go bić - kategorycznie się temu sprzeciwiłem: - Broń
mają zabraną, więc są jeńcami. Co ty masz do nich? Jeśli chcesz bić
ubowców, to najpierw ich ujmij- powiedziałem. Odepchnąłem Wrażenia,
leżący się zerwał i schronił za moimi plecami. Wrażeń zamachnął się
bykowcem - cios zamiast spaść na plecy ubowca, spadł na mnie. Wtedy
nadszedł Wojtek, rozdzielił ich, a do Pogody zwrócił się, aby
zaopiekował się ubowcami i zaprowadził ich do ziemianki. Był już
wieczór, nie chciał więc ich wypuszczać, aby nie pobłądzili w lesie lub
ktoś im krzywdy nie zrobił. Nazajutrz rano Wojtek oznajmił im, że są
odnotowani w jego „czarnej księdze" i zwolnił z bunkra. Poszli do UB w
Kolbuszowej, gdzie opowiedzieli szefowi swoje wrażenia ze spotkania z
Lisem i jego partyzantami.
Będąc w lesie nękani przez komunistyczny aparat terroru, mieliśmy w
wioskach informatorów, którzy powiadamiali nas o miejscu koncentracji i
kierunku obławy. Dzięki temu mogliśmy wyznaczać miejsce potyczek
zaczepnych, przebijać się klinem przez pierścień obławy lub wycofać się.
Często sprawialiśmy ubowcom wiele kłopotu i zamieszania - tak, że nie
wiedzieli, gdzie uciekać, a uciekając dostawali się w nasze ręce. Żaden
jeniec ubowski, który się dostał w nasze ręce, nie został zastrzelony
przez Wojtka Lisa."
Chcąc zlikwidować leśny oddział, szef mieleckiego UB, Wojciech
Pacanowski, wysyła w rejon Hyków-Dębiaków doraźnie zorganizowaną „grupę
partyzancką" z zadaniem przyłączenia się do Lisowczyków i likwidacji ich
dowódcy. Ale zanim weszli do lasu, zostali rozpoznani jako
„przebierańcy", i zadania nie wykonali. Lis posiadał na UB w Mielcu
swoich informatorów (między innymi Jana Eliasza z Padwi), którzy
ostrzegali przed zamierzonymi przez stalinowców akcjami i dostarczali
wielu cennych informacji o zachowaniu się aresztowanych.
Konflikt, jaki zaznaczył się pomiędzy ugrupowaniami poakowskimi a
władzą komunistyczną, narastał od chwili wkroczenia wojsk sowieckich na
tereny nadwisłoczańskie. Delegatura Sił Zbrojnych na Kraj starała się
zapobiec tworzeniu nowych oddziałów partyzanckich i dezercji z wojska,
postulując włączenie się do jawnej pracy nad odbudową Polski. W odezwie
do Żołnierzy Polskich Oddziałów Leśnych z 31 lipca 1945 r. Wzywano do
zakończenia wszelkiej działalności partyzanckiej i wyprowadzenia z lasu
młodzieży, uznając za szkodliwą walkę zbrojną przeciw okupacji
sowieckiej. Zalecano powrót do domów, aby nie narażać się na zgubne
skutki przedłużania akcji leśnej, grożące wyniszczeniem młodzieży i
pacyfikacją wsi. Przedstawiciel Delegatury dopuszczał istnienie oddziału
leśnego tylko jako koniecznej formy samoobrony. Wobec smutnych
doświadczeń związanych z ujawnieniem się b. Żołnierzy AK, zalecano ciche
rozchodzenie się do domów. Panowało wówczas przekonanie, iż Stanisław
Mikołajczyk zasiadający w Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej wywrze
wpływ polityczny dla rozwiązania spraw konfliktowych zgodnie z interesem
narodu polskiego. Komuniści narzucili jednak inny scenariusz wydarzeń,
który doprowadził do wojny domowej.
Zalecenia Delegatury Sił Zbrojnych w Kraju starał się realizować sztab
oddziału Wojciecha Lisa, dowódcy jednego z większych ugrupowań leśnych,
przebywających w lasach mielecko-kolbuszowskich. W lipcu 1945 r. poprzez
Antoniego Anuszewskiego, działacza ludowego, nawiązano kontakt ze
starostą mieleckim Kazimierzem Karłowiczem proponując spotkanie w celu
omówienia spraw konfliktowych i osiągnięcia możliwego do przyjęcia przez
obie strony kompromisu.
Po uzyskaniu akceptacji Komitetu Powiatowego PPR, na umówione spotkanie
w młynie Winsza koło Hyków-Dębiaków udał się starosta Karłowicz wraz z
Antonim Anuszewskim i szefem UB Wojciechem Pacanowskim. Ten ostatni
wystąpił incognito, pod przybranym nazwiskiem „Józef Kankowski", jako
rzekomo poszukujący grobu swych rodziców zamordowanych przez Niemców.
Faktycznie zaś pojechał w celu rozpoznania leśnego oddziału. Samochodem
wypożyczonym od inż. S. Więckowskiego dojechano do Tuszowa; dalej, w
pobliże młyna, podwiozła ich furmanka. W rozmowach ze strony Lisowczyków
uczestniczył Wojciech lis, oficer polityczny w randze kapitana oraz
kilku żołnierzy. Omówiono wiele trudnych spraw związanych z
administracją terenową, konfliktami politycznymi i aresztowaniami
akowców. Z trwających kilkanaście godzin rozmów spisano 30-stronicowy
protokół, przesłany następnie przez K. Karłowicza do Ministerstwa
Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie. Ponieważ rozmowy zakończyły się w
późnych godzinach nocnych, W. Lis przydzielił dla ochrony gości z
powiatu kilku żołnierzy w celu ubezpieczenia drogi powrotnej. Czuł się
moralnie odpowiedzialny za ich bezpieczeństwo.
Oto fragment relacji K. Karłowicza ze spotkania z Lisowczykami:
- W Tuszowie Narodowym wynająłem furmankę, którą dojechaliśmy do
Winsza. Gospodarz, który nas wiózł, zaczął wietrzyć nieczystą sprawę i
bał się wjeżdżać do lasu. Zostawiliśmy więc furmankę na podwórzu Winsza,
a sami poszliśmy pieszo do lasu. Nie uszliśmy daleko. Na mostku stało z
karabinami dwóch żołnierzy w polskich mundurach. Kiedy zobaczyli nas,
staneli obok drzewa i błyskawicznie przygotowali karabiny do strzału.
Stój! Kto idzie? Ręce do góry! Staneliśmy. Powiedziałem, że jestem
starostą mieleckim, a ten pan to znajomy z moich rodzinnych stron. Ja
idę do waszego dowództwa, bo mam sprawę. Ręce do góry, bo strzelam -
powiedział wartownik. - Broń macie?- Nic nie mamy, nie potrzebna nam.
Nie przyszliśmy tutaj po to, abystrzelać, lecz żeby porozmawiać. Po
zrewidowaniu nas podeszliśmy bliżej mostku, przywitaliśmy się i
zarekomendowałem mojego znajomego, bo mógł zapomnieć pod jakim
nazwiskiem występuje. Jeden z wartowników poszedł zameldować dowództwu o
naszym przybyciu. Zerknąłem na zegarek - dochodziła 9 rano. Po upływie
15 minut, jakie upłynęły od chwili odejścia jednego z wartowników,
poszliśmy z drugim w głąb lasu pod górę w lewą stronę, gdzie dawniej był
kirkut, a teraz tylko polana, na której leżało parę potłuczonych
nagrobków. Usiedliśmy na płytach na najwyższym miejscu kirkutu, który
znajdował się na stoku wzniesienia. 25 minut po dziewiątej wokół
cmentarza rozpoczęła się strzelanina. W gęstych, niskich sosenkach
słuchać było terkot karabinów maszynowych, przynajmniej ze 3 minuty.Co
to znaczy - zapytałem plutonowego.To nasz sygnał - odpowiedział. W
odstępach dziesięciominutowych strzelanina ta powtórzyła się jeszcze
dwuktotnie. Po trzeciej salwie z krzaków odezwał się jakiś uszczypliwy
głos pod adresem pracowników UB; tych s... trzeba wystrzelać panie
starosto. Spojrzałem ukradkiem na Pacanowskiego - był biały jak kreda,
siedział i nie brał udziału w rozmowie. Za chwilę w otoczeniu kilkunastu
żołnierzy nadszedł Wojciech Lis.
Ja
to pana znam - powiedział. W czasie okupacji pracowałem razem z panem
„na barakach" w Smoczce u Johana Henniga. Później jak mi Niemcy wybili
rodzinę, poszedłem do lasu.
Następnie
wyjaśniłem przyczynę obecności mojego towarzysza „Kankowskiego" i
zaproponowałem, żebyśmy poszli do młyna Winsza i tam porozmawiali.
Spojrzeli po sobie, wietrząc zasadzkę. W końcu Lis powiedział: -
Wydajcie rozkaz, żeby 200 ludzi otoczyło młyn i zabudowania Winsza. Po
kilku minutachzeszliśmy po stoku wzniesienia do młyna Winsza. Z żyta
wystawały karabiny. Ponieważ o pomordowanych rodzicach „Kankowskiego"
nikt nie słyszał, mój towarzysz podróży usiadł pod oknem i nie brał
udziału w rozmowach.
Wydawało
się, że to spotkanie przyśpieszy rozwiązanie trudnego problemu
dwuwładzy w powiecie. Na propozycje skorzystania z amnestii przystało
jednak niewielu Lisowczyków, gdyż w kilka dni później dotarła do nich
informacja o jednej z towarzyszących Karłowiczowi osób, którą
ujawniający się rozpoznali jako szefa UB, a to poderwało wiarygodność
ustaleń. Urząd Bezpieczeństwa, stosując wszelkie dostępne mu środki i
metody przystąpił do szeroko zakrojonej akcji likwidacji oddziału, ale
mimo to Lis chciał się z władzą komunistyczną porozumieć.
Jesienią 1945 r. Wojtek zachorował na zapalenie stawów i leczył się,
przebywając na melinie u Władysława Karpa we wsi Kosowy. Tymczasem 5
września pluton operacyjny z komendy MO w Kolbuszowej aresztował na
terenie Trzęsówki dwóch żołnierzy z oddziału Lisa, dezerterów z
Oficerskiej Szkoły piechoty, Floriana Matejka i Ludwika Magdę oraz brata
Czesława, u którego podczas aresztowania znaleziono pistolet ukryty pod
poduszką.
Lis
nie chciał sobie plamić rąk krwią ludzi, którzy zbłądzili i znaleźli
się po przeciwnej stronie barykady. Po rozbrojeniu i wysłuchaniu
pogadanki uświadamiającej zostawali zwolnieni, choć zdarzało się, że
tylko w samej bieliźnie lub w cywilnym ubraniu. Kiedy, w czasie obławy 9
lutego 1946 r., złapał, funkcjonariuszy mieleckiego UB i MO, zabrał im
broń, nakazał zdjąć mundury, dając w zamian ubrania zastępcze, poczym
puścił ich wolno.
W
lutym 1946r. Wojtek przygotował akcję odbicia jednego ze swych
żołnierzy, aresztowanego na terenie Tuszowa, którego w wyniku brutalnego
śledztwa szef UB polecił umieścić w szpitalu mieleckim, aby po
niezbędnej kuracji można było kontynuować przesłuchania. Okrutnie pobity
partyzant nie mógł się poruszać o własnych siłach, ale mimo to
wyznaczono wartowników z UB czuwających przy nim dniem i nocą. Z
oddziałem Wojciecha Lisa sympatyzował ówczesny dyrektor szpitala,
Tadeusz Starostka (w okresie okupacji niemieckiej bliski przyjaciel
„Jędrusia"- Władysława Jasińskiego, przeniesiony w 1945r. z Tarnobrzega
do mielca), który informację o pobycie pobitego i sytuacji w szpitalu
przekazał dowódcy lisowczyków. Do udziału w akcji, prócz Antoniego
Masonia i Michała Chłopka z Tuszowa, zgłosiło się kilku ochotników. W
nocy rozbrojono i związano wartowników z UB, a odbitego kolegę
przeniesiono na furmankę i wywieziono na leczenie w bezpieczne miejsce.
Aby
łatwiej wytłumaczyć się, przed ubowcami dr Starosta poprosił
partyzantów, żeby przywiązali go do krzesła, co uczyniono. Akcja
wprawdzie się udała, lecz szef UB, Wojciech Pacanowski, podejrzewając
dyrektora szpitala o współudział w przygotowaniu akcji - kazał go
aresztować. Ślad po lekarzu zaginął w lochach UB przy ul. Narutowicza.
Nie spotkano go więcej ani wśród żywych, ani martwych.
Do
następnego spotkania pomiędzy Wojtkiem Lisem a przedstawicielami
władzy, zaaranżowanego przez wójta tuszewskiego Stanisława Małysa,
doszło w Mościskach wiosną 1946 r. Nie uczestniczyli w nim
przedstawiciele władz politycznych, lecz sami funkcjonariusze UB, którzy
zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami przyjechali bez broni. Lis
natomiast przyszedł uzbrojony. Jako wstępny warunek rozmów ubowcy
nakazali mu się rozbroić, na co im oświadczył, by się niczego nie
obawiali, gdyż strzelał do nich nie będzie, a broń posiada tylko dla
własnej obrony. Wymiana zdań odbyła się w drzwiach. Lis, obawiając się
podstępu, nie skorzystał z zaproszenia do izby i broni nie odłożył. Do
pertraktacji więc nie doszło. Ubowcy wsiedli do samochodu i powrócili do
Mielca. Więcej prób porozumienia się nie podejmowały obie strony.
Polowanie na W. Lisa i jego żołnierzy trwało nadal. W miarę jak UB
rozszerzało sieć swoich konfidentów, Lisowczykom coraz trudniej było
operować w terenie dużym oddziałem i zaszła potrzeba podzielenia go na
mniejsze grupy. Jako pierwsza oddzieliła się grupa por. Tadeusza
Jaworskiego, licząca 11 żołnierzy. Nie zajmowała się prowadzeniem walki
zbrojnej z komuną, lecz koncentrowała działalność na pracy
polityczno-propagandowej. Entuzjastom nowej władzy uświadamiano, że Rząd
Tymczasowy i PPR zostały narzucone Polsce przez sowietów i działają na
szkodę narodu polskiego. Ludzie Jaworskiego przeprowadzili rozmowy
uświadamiające ze zbałamuconymi aktywistami, niekiedy udzielając im
lekcji wychowania obywatelskiego. Walki zbrojnej starano się unikać.
Na początku lata 1946 r. Komendant oddziałów partyzanckich Inspektoratu
Lublin Zrzeszenia WiN, cichociemny major Hieronim Dekutowski, pseudonim
„Zapora", wyruszył na czele kilkudziesięciu swoich żołnierzy za rzekę
San. „Zapora" wraz ze swoimi ludźmi, zostali uznani przez okoliczną
ludność Mielca i Dębicy, za desant z zachodu zrzucony na ich teren. Opis
spotkania Wojtka Lisa z Hieronimem Dekutowskim znalazłem w książce
Pani dr Ewy Kurek „Zaporczycy 1943-1949", wydawnictwo CLIO Lublin 1995,
oto ten fragment.
„Następnego dnia „Morwa" został doprowadzony do grupy dziwnych
mężczyzn. Stali na stoku góry i obserwowali go przez lornetkę. Gdy
podszedł bliżej, ujrzał ich obwieszone sowieckimi medalami piersi.
Przestraszył się. - Proszę nie zwracać uwagi na nasze ordery. To takie
hobby. Zbieramy sowieckie odznaczenia, jak Indianie skalpy. To wszystko -
powiedział ze śmiechem „Lis". Oddział uzbrojony był w
dziesięciostrzałki przerobione na dwudziestki piątki, zwane
samozariadkami. Działał głównie poprzez urządzanie zasadzek. Pojedynczy
ludzie „Lisa" wciągali bolszewików w pościg na strome, leśne drogi, a
gdy ścigający żołnierze szli już gęsiego, oczekujący w zasadzce oddział
otwierał ogień. - Rzadko który Sowiet czy ubek wychodził z czegoś
takiego żywy. Stąd tyle odznaczeń - tłumaczyli. „Morawa" następnego
dnia przyprowadził „Lisa" do „Zapory". Gdy dołączył „Miś" i „Renek",
„Lis" poprowadził oddział „Zapory" do grupy „Olka" - Rusinka. „Olek" ,
po utracie kontaktu z władzami WiN, od wiosny 1946 roku działał z
dwudziestoosobową grupą partyzantów na dziko. - Najlepiej będzie, jeśli
pan major obejmie nad nami komendę - zdecydowali po kilku dniach „Lis" i
„Olek". Formalnie to prawie niemożliwe, ale lepiej, żebyście pozostali
pod moją komendą i podlegali lubelskiemu WiN-owi niż chodzili samopas.
Po powrocie zamelduję w Okręgu, że wziąłem was pod swoje dowództwo i
odpowiadam za was - zgodził się „Zapora. Wkrótce oddziały wykonały w
Tuszowie wspólną akcję na pociąg, podczas której rozbrojono pięciu
żołnierzy, a „Lis" rozstrzelał znanego z okrucieństwa funkcjonariusza
UB."
Czytając końcowe zdanie tego fragmentu książki, zastanowił mnie fakt
rozstrzelania przez Wojtka funkcjonariusza UB. Nie pasowało mi to do
innych relacji naocznych świadków którzy twierdzili, że „Lis nie chciał
sobie plamić rąk krwią ludzi, którzy zbłądzili i znaleźli się po
przeciwnej stronie barykady". Wyjaśnienie tego zdarzenia znalazłem w
relacjach mojej babci, nagranych przeze mnie kilka lat temu na taśmę
dyktafonu. - Było to jesienią 1945 r. rodzina babci postanowiła
przenieść się na ziemie odzyskane. Wojtek wraz z babcią doszedł do
wniosku, że będzie najlepiej jak ona również wyjedzie wraz z rodziną.
Nie chciała zostawać sama u obcych ludzi, była już w zaawansowanej
ciąży, cała wieś wiedziała, że spodziewa się dziecka Wojciecha Lisa. W
dniu wyjazdu, wsiedli do pociągu jadącego na zachód, prawdopodobnie
pociąg ten dojeżdżał do Kamieńca Ząbkowickiego. Po przejechaniu bliżej
nie określonej odległości pociąg został zatrzymany, gdy babcia podeszła
do okna zobaczyła, że cały skład pociągu jest otoczony wojskiem. Nie
wiedziała co się dzieje, ani nikt z rodziny, czy też ze współpasażerów.
Po pewnym czasie do wagonu w którym była, weszło kilku funkcjonariuszy
UB, jeden z nich wskazał na nią mówiąc. - To ona! Podeszli do niej
kazali jej wstać, pierwsze pytanie które zadali wyjaśniło całą sytuacje.
- Gdzie jest Wojciech Lis!Funkcjonariusze UB musieli mieć informatora
we wsi, który przekazał im informację o tym, że narzeczona Lisa wyjeżdża
na ziemie odzyskane. Uznano więc, że na pewno w towarzystwie Wojtka.
Babcia odpowiedziała, że Wojtek nie jedzie w tym pociągu, a gdzie jest
nie wie. Nie przekonało ich to, przeszukali dokładnie cały skład
pociąg, babcie zabrano na przesłuchanie. Przez całe przesłuchanie biciem
próbowano na niej wymusić zeznania. Kiedy upadła z krzesła na podłogę
jeden z funkcjonariuszy zaczął kopać ją po brzuchu, babcia pamiętała, że
jedyną jej myślą wtedy było to, aby nie zabił w niej dziecka. Kiedy
Ubek zmęczył się kopaniem, powiedział aby zabrali tą k. niech zdechnie
gdzie indziej. Po tym zdarzeniu kilka tygodni babcia dochodziła do
siebie, do dnia porodu nie wiedziała w jakim stanie urodzi dziecko.
Niedługo po tym, babcię odwiedził Wojtek, opowiedziała mu przebieg
zdarzenia, był tym bardzo poruszony. Co dziadek w związku z tym zrobił,
babcia nigdy się od niego nie dowiedziała, mogła się tylko domyślać. Po
pewnym czasie od tych wydarzeń, gdy odwiedził ją ponownie, powiedział
tylko, że człowiek który ją bił już nigdy nikogo nie skrzywdzi.
Oddział Lisa był jednym z licznych oddziałów Zgrupowania „Zapory". Lis
ze swoimi żołnierzami, wraz z oddziałem Dekutowskiego toczył liczne
walki z UB, MO, NKWD i Armią Czerwoną. Trwało to około trzech miesięcy,
po powrocie z za Sanu major Dekutowski utrzymywał stałą łączność z
oddziałami „Rusala" i Lisa. Na wiosnę 1947 roku władza komunistyczna
ogłosiła amnestię, Major Dekutowski pozostawił każdemu partyzantowi
możliwość samodzielnego wyboru. Lis zadecydował, że się nie ujawni, w
jego przypadku ujawnienie się oznaczało pewną śmierć. Żołnierze „Zapory"
zapamiętali Lisa jako wybitnego dowódcę, wytrawnego obdarzonego
walecznością i brawurą strzelca.
„Groźny" - Leon Tacik wspomina tamten okres tak.
„Nosiliśmy mundury takie same jak wojsko czy KBW, na głowach mieliśmy
jednak rogatywki. Aby uniknąć jakiejś niespodzianki w spotkaniu z ludźmi
w mundurach używaliśmy umówionych znaków rozpoznawczych, np. przez
odpowiednie sygnalizowanie trzymaną w ręku czapką. Opasek
biało-czerwonych na rękawach nie używaliśmy, gdyż byłby to łatwo
rozpoznawalny znak przez naszych przeciwników. Mieliśmy umówione hasła i
odzewy, ale większą odległość nie używaliśmy ich. Nadleśnictwo w
Babulach sprzedawało mieszkańcom drzewo, przekazując uzyskane wpływy do
kasy powiatowej. Ponieważ Lis nie otrzymywał od nikogo funduszy na
utrzymanie leśnego oddziału, zawarł z nadleśniczym porozumienie, że
będzie przyjmował utargi pozostawiając odpowiednie pokwitowanie. W ten
sposób pieniądze trafiały do leśnego dowódcy, a pokwitowanie zawoził
nadleśniczy szefowi UB do Mielca. Wcześniej nadleśniczy powiadamiał
Wojtka, w którym dniu będzie sprzedawał drzewo i prosił, aby przyjść
zabrać mu gotówkę z wpłat. Ponieważ takie akcje powtarzały się często, a
dojazd z Babul do Mielca był dla leśniczego dość uciążliwy, nadleśniczy
przekazał cały kwitariusz Wojtkowi, który odtąd prowadził sprzedaż
drzewa na „własny rachunek". Ponadto jednego z partyzantów zatrudnił Lis
przy sprzedaży siana i trawy na leśnych polanach. Do Wojtka zwracali
się poborcy podatkowi, aby ich „obrabował", na co zwykle wyrażał zgodę.
Ponieważ w finansach wszystko musiało się zgadzać, po uzgodnieniu
otrzymywali potwierdzenie odbioru wspólnie ustalonych kwot, zaś Komendę
MO zawiadamiano o dokonaniu „napadu rabunkowego". Z Wojtkiem
współpracowali wszyscy leśniczowie lasów mielecko- kolbuszowskich. Nie
sposób było uniknąć tej współpracy na terenie naszej działalności.
Współpracował z nami - do czasu wyjazdu w lasy koszalińskie - leśniczy
Opid, były żołnierz AK. Chłopi we wsiach, którzy nie znali nas, nie
potrafili nas odróżnić od żołnierzy KBW, zwłaszcza że nie
przedstawialiśmy się kim jesteśmy. W związku z tym dochodziło czasem do
nieprzewidzianych sytuacji. Pewnego wieczoru, podczas dużej ulewy
weszliśmy za Stachem Lisem do chałupy jakiegoś gospodarza oznajmiając
mu, że się u niego przenocujemy. Zapytał mnie czy nas jest tylko dwóch,
na co ja mu odpowiedziałem, że jest nas więcej, ale rozlokowali się
dalej. On był przekonany, że jesteśmy z KBW. Ułożyliśmy się do snu w
stajni. Nazajutrz rano słonko wyszło już ponad las, gdy my nadal
spaliśmy, nie wiedząc jak zmieniła się nasza sytuacja. W nocy podeszła
do wsi ubowska obława. W poszukiwaniu Lisa i jego „bandy" przeszukano
wszystkie gospodarstwa. Rano część żołnierzy przemoczonych i
zziębniętych przyszła się ogrzać do gospodarza, u którego właśnie
przebywaliśmy. Niektórzy stali przy stodole i suszyli mundury. Rano gdy
się ubrałem poszedłem do kuchni po nasze rogatywki, które zostawiłem na
oknie. I wtedy chłop mówi: Ale tych waszych dzisiaj dużo przyszło. Pełno
ich na podwórzu, są tak ubrani jak i wy. Wtedy spojrzałem i zobaczyłem
całe podwórze wojsk, tyle że nie byli to nasi a żołnierze KBW."
Inną
interesującą relację tamtych wydarzeń, znalazłem w artykule dr
Mirosława Maciąga. Jest to fragment cyklu „Żołnierze Wojciecha Lisa"
opublikowanych na łamach gazety „KORSO".
„W okresie akcji „Burza" Jan Rydzowski
przebywał w oddziale AK „Hejnał" w lasach koło Hyków-Dębiaków i brał
udział w wyzwalaniu Mielca. Po opuszczeniu miasta przez okupanta wraz ze
swoim komendantem, Lisem, zajął kwaterę w szkole barona Hirscha. Na
rozkaz Komendy Obwodu AK wyruszył na miejsce zbrojnego ujawnienia
oddziałów akowskich w lasy niżańskie. Z końcem sierpnia 1944 r., po
rozwiązaniu oddziału, powrócił do podleszyna. W styczniu 1945 r. Został
aresztowany przez NKWD i przewieziony samochodem do Borków Nizińskich,
gdzie był trzymany w ziemiance i przesłuchiwany przez sowieckiego
oficera. Uniknął wywiezienia do łagrów, ponieważ mimo terroryzowania nie
przyznał się do przynależności do AK. Zwolniony po kilku dniach
powrócił do Podleszan. Wkrótce zawarł związek małżeński z Franciszką
Wójcik.
Zanim Rydzowski wyruszył znów do lasu, był przez władze bezpieczeństwa
podejrzewany o utrzymywanie kontaktów z Wojciechen Lisem. Mieszkający w
Rydzowie Władysław Przystarz funkcjonariusz UB, a równocześnie członek
PPR z inspiracji szefa UB nachodził Rydzowskiego wracając ze służby do
domu i prosił o kontakt z Lisem, ponieważ jak twierdził na UB go
prześladują wypominając ukraińskie pochodzenie. Przystarz także mówił,
że chce się przyłączyć do oddzmału leśnego. Ale nie tędy prowadzi droga
do lasu. Przychodził jeszcze kilka razy, zwykle wieczorem z bronią,
jednak Rydzowski nie spełnił jego prośby. Od 17 czerwca 1945 r. przestał
przychodzić wieczorem tego dnia został wywołany z domu przez nieznanego
osobnika, a kiedy wyszedł otrzymał przeznaczoną dla niego kulę.
Rydzowski, będąc nadal inwigilowany przez funkcjonariuszy UB i zagrożony
aresztowaniem. Przyłączył się do oddziału WiN Wojciecha Lisa. Wraz z
nim oraz Konstantym Kędziorem, Michałem Piękosiem i innymi brał udział w
zwalczaniu aparatu władzy komunistycznej. 17 września 1946 r.
Uczestniczył w akcji na Zarząd Gminny i posterunek MO w Czerminie[2],
ubezpieczając biorących w niej udział kolegów. Chociaż Lis z Kędziarem i
Piękosiem opanowali wówczas budynek MO, broni nie udało się wówczas
zdobyć - ktoś wszczął alarm dzwonem kościelnym i musieli opuścić
zagrożony teren. Nazajutrz po wycofaniu się w rejon Wadowic Górnych
nazajutrz podjęto próbę opanowania tamtejszego posterunku MO. Tym razem
broni też nie udało się im zdobyć. Sytułacja była jednak o wiele
grożniejsza, gdyż za uczestnikami napadu wszczęto pościg. Uchodząc przed
obławą Lisowczycy wycofali się wzdłuż kanału w kierunku lasów jamskich.
Doszło wówczas do wymiany ognia z uczestnikami obławy, ale nie udało im
się nikogo ująć ani zranić. Kędzior w czasie wycofywania tak osłabł, że
już nie mógł dalej uciekać. Wówczas Lis mu poradził, aby obłożył rękę
ziemią, to zmęczenie ustąpi. Rada okazała się skuteczna. Robił się już
dzień, gdy lisowczycy postanowili się rozdzielić. Rydzowski, Kędzior i
Piękoś uciekali razem, a Wojtek postanowił ukryć się w gęstym
wrzosowisku. Psy naprowadziły jednak ubowców na jego trop. Podeszli dość
blisko i słyszał ich rozmowę: - Trzech uciekło, a jeden gdzieś tu musi
być. Lis mówił potem: - Gdyby mnie wykryli, to bym się zastrzelił -
trzymałem w ręku odbespieczony pistolet. Gdy obława przeszła, z
nastaniem mroku wyszedł z leśnego ukrycia. Ponieważ nie znał tamtych
stron, zapukał do najbliższego domu i zapytał gospodarza o wskazanie
drogi. W nocy Rydzowski wraz z dwoma kolegami dotarli na melinę w
przysiółku Rudy-Kątach, przekonani, że Wojtek zginął lub został ujęty w
czasie obławy. Na melinie u Andrzeja Magdy, położonej tuż przy
podleszańskim lesie , postanowili odpocząć po trudach niebezpiecznej
akcji. Lis też dotarł w pobliże domu Magdy, ale był już dzień i -
obawiając się, że UB założyło „kocioł" - nie wszedł do środka. Stał na
skraju lasu i obserwował otoczenie domu. Dużą Przysługę lisowczykom
wyświadczyli Jan Wilk i Franciszek Węgrzyn z Książnic, przewożąc ich
przez Wisłokę łodzią do wybierania żwiru. Tymczasem UB wzmogło
poszukiwania za Rydzowskim, nachodząc coraz częściej jego dom w
Podleszanach i dokonując rewizji. Przypuszczając, że przebywa on wraz z
Lisem w lasach podleszańskich urządzono nawet wielką obławę z udziałem
ponad stu funkcjonariuszy. Umówionym znakiem tego, że w mieszkaniu żony
czyhają na Rydzowskiego przyczajeni ubowcy, było światło lampy naftowej.
Ale mimo podjęcia tych środków ostrożności został wyśledzony. Gdy 18
stycznia 1948 r. Przyszedł odwiedzić rodzinę, jeden z konfidentów MO
zauważył Rydzowskiego i dał o tym znać do Mielca. Komendant MO wysłał do
Podleszan Wojciecha Habdasa i Józefa Pieprznego, aby ujeli Rydzowskiego
i dostawili go żywego lub martwego. Przyszli po niego w nocy. Nie
ostrzeliwał się w obawie, że wrzucą do mieszkania granat i wymordują
rodzinę - żonę, ojca, dwoje dzieci. Pozwolił się ująć bez walki. Kiedy
milicjanci mieli go w swoich rękach, zwrócili się do sąsiada, aby dał im
łańcuch, gdyż nie wzieli ze sobą odpowiedniego sprzętu. Ale on odmówił.
Rydzowskiego doprowadzono na Komendę MO w Mielcu i oddano „pod opiekę
Eugeniusza Woźniaka, który po kilku dniach przekazał go do dalszej
„obróbki" szefowi UB, Pacanowskiemu. Równocześnie z Rydzowskim
aresztowano jego żonę i ojca. Po niezwykle bestialskim śledztwie, w
którym wyróżnił się jeden z ubowców z Toporowa, Rydzowski został
przewieziony do więzienia na Zamku w Rzeszowie. Na rozprawie przed
Wojskowym Sądem Rejonowym w Rzeszowie, w dniu 13 marca 1948 r. Został
skazany na karę śmierci, zamienioną następnie przez Bieruta w drodze
tzw. Łaski na dożywotnie więzienie[3].
Wyrok odsiadywał w zakładzie karnym we Wronkach, gdzie od1953 r. Został
zatrudniony przy pracach gospodarczych jako pracownik fizyczny. W tym
samym więzieniu przebywał wówczas członek mieleckich Szarych Szeregów i
organizacji Józefa Umińskiego - Tadeusz Kamiński, który nie mogąc znieść
tortur iwarunków więzienia targnął się na swoje życie. Wyskakując oknem
z dużej wysokości nie zabił się, jednakdoznał poważnych obrażeń i leżał
w gipsie. Kiedy jego matka przyjeżdżała na widzenie, zawsze z kwiatami,
Rydzowski pomagał dźwigać nosze, na których leżał Kamiński.
Sąd
Najwyższy Warszawie na posiedzeniu niejawnym w dniu 23 marca 1957 r.,
na podstawie rewizji nadzwyczajnej założonej przez Prokuratora
Generalnego, zmniejszył Rydzowskiemu karę i złagodził wyrok, w związku z
czym 9 października 1957 r. Został on zwolniony z więzienia. Podją
pracę w Powiatowym Zarządzie Dróg Lokalnych w Mielcu jako pracownik
fizyczny. Doznane przeżycia i wieloletni pobyt w więzieniu spowodował
zgon Rydzowskiego; zmarł w 1978 r. I pochowany został na cmentarzu w
Książnicach."
Historie innych żołnierzy Wojciecha Lisa były również tragiczne, oto kilka z nich.
„ W oddziale Lisa - zarówno w czasie okupacji niemieckiej jak i po
1944r. - służyło wielu oddanych sprawie niepodległościowej żołnierzy.
Jednym z nich był Antoni Maksoń z Tuszowa Narodowego.
Zmobilizowany w 1939r. Do 5 dywizji taborów w Bochni, po zakończonej
kampanii wrześniowej powrócił na swoje gospodarstwo i wkrótce związał
się z konspiracyjną organizacją. Był inicjatorem ratowania dzieci
zamojskich, z transportu jaki miał być przewożony przez Mielec. Pomagał w
ukrywaniu dzwonów kościoła tuszowskiego przed okupantem. Po wkroczeniu
wojsk sowieckich współpracował z oddziałem Lisa, m. in. Uczestniczył w
akcji odbicia aresztowanego przez UB kolegi ze szpitala w Mielcu. W
kwietniu 1946r. Funkcjonariusze UB przyjechali do Tuszowa, aby
aresztować Maksonia. Między nim a eskortującym go funkcjonariuszem
doszło do wymiany zdań, bowiem ubowiec nazwał Maksonia bandytą,
twierdząc przy tym , że może go zastrzelić jak psa, jeśli tylko zechce,
po czym oddał strzał z bliskiej odległości. Kula przeszła przez brzuch,
rozrywając ciało. Ponieważ rzecz działa się w pobliżu kościoła, Tadeusz
Zawada powiadomił ks. Gondka, który nadbiegł, opatrzył swoją koszulą
krwawiącą ranę, a następnie wyspowiadał rannego i udzielił mu komunii
św. Za chwilę podjechał samochód ubowski z pozostałymi
funkcjonariuszami. Wrzucono do środka umierającego z upływu krwi
Maksonia i kilkunastoletnią córkę, która nadbiegła, aby zobaczyć ojca. W
drodze do Mielca ranny zmarł. Wszelka pomoc okazała się zbędna.
Samochód zajechał wprawdzie pod szpital, ale tam lekarz dyżurny
stwierdził zgon. Nazajutrz rodzina Maksonia zgłosiła się po zwłoki,
jednak Pacanowski odmówił ich wydania. W nocy przewieziono je na
cmentarz parafialny, gdzie trzech aresztantów pod nadzorem ubowców
wykopało dół i złożyło do niego zwłoki. Ale tajemnicy pochówku nie dało
się ukryć. Po kilku dniach Ks. Michał Nawalny przysłał posłańca, aby
rodzina zgłosiła się do niego w Mielcu. Grabarz wskazał na cmentarzu
świeżą mogiłę.
Współpracę z oddziałem Lisa przypłacił życiem również Sylwester Sęk,
młody zecer z drukarni PZL w Mielcu, żołnierz AK pochodzący z Mościsk.
Związany z organizacją od 1943r. Wykonywał potrzebne do akcji
propagandowych ulotki i wynosił je z zakładu. Posiadał broń, i w razie
potrzeby brał udział w akcjach dywersyjnych. W październiku 1947r.
Został aresztowany przez milicję w Tuszowie Narodowym, ale udało mu się
zbiec z aresztu. Ukrywał się u rodziny przez osiem miesięcy. W marcu
1948r. Do matki Sąka zgłosił się sołtys, Stanisław Małys, z propozycją
zorganizowania spotkania Sęka z Woźniakiem, komendantem MO w Mielcu, w
sprawie ujawnienia. W kilka dni później odbyła się rozmowa z udziałem
matki Sęka i jego brata Stanisława. Woźniak gwarantował całkowite
bezpieczeństwo w przypadku ujanienia. Wydawało się , że znaleziono
rozwiązanie trudnej sprawy zyciowej. Po zakończeniu rozmowy Woźniak
zatrzymał dokumenty Sęka, obiecał wyrobić nowe i pozwolił iść do domu.
Niebawem Sęk podjął z powrotem pracę w PZL w swoim zawodzie. Po upływie
tygodnia poszedł odwiedzić swoją rodzinę w Grochowem i tam został
aresztowany przez patrol UB. Jego brat Stanisław podjął w tej sprawie
interwencję w komędzie Powiatowej MO w Mielcu. Z budynku wyszedł
Woźniak, kopnął go i oświadczył, że na Komendzie nie trzymają żadnego
bandyty, po czym skierował go do siedziby UB w Rynku. Tam trzymano go
przez 7 godzin i również pobito, ale nie został aresztowany. Poszedł
więc do pracy w stolarni PZL. Od przypadkowo spotkanej pielęgniarki
dowiedział się, że jego brat, Sylwester przebywa w stanie ciężkim w
szpitalu, przewieziony tam przez UB dzień wcześniej. Kontakt z nim był
jednak utrudniony, gdyż w budynku pozostawiono dwóch wartowników z UB,
nie pozwalających zbliżyć się nikomu z rodziny. Przed śmiercią Sylwester
zdołał wyspowiadać się przed ks. Henrykiem Arczewskim i przy tej okazji
opowiedział swoje przejścia na UB oraz ujawnił nazwiska oprawców. Zmarł
nazajutrz, 11 marca 1948r.
Z oddziałem Lisa związany był Michał Piękoś,
żołnierz AK z Trześni od czasów okupacji niemieckiej. W roku 1947
namówiony przez swojego znajomego, mieleckiego ubowca, Ferdynanda
Krystka, do skorzystania z amnestii - ujawnił się i złożył posiadaną
przez siebie broń. Kiedy dostał się w ręce stalinowców - już go nie
zwolnili. Na polecenie Pacanowskiego został aresztowany- postanowiono mu
zarzut współpracy z „bandą" Lisa. Na procesie przed Wojskowym Sądem
Rejonowym w Rzeszowie otrzymał karę śmierci. Przewieziono go do
więzienia w Strzelcach Opolskich, gdzie oczekiwał na wykonanie wyroku,
który w drodze „łaski" został następnie zamieniony na dożywotnie
więzienie.
Równie tragicznie potoczyły się los Konstantego Kędziora
(1923-1948), żołnierza oddziału Lisa od 1943r. Po wkroczeniu wojsk
sowieckich, zgodnie z rozkazem Komendy AK, zatrzymał broń osobistą.
Kiedy to zostało ujawnione - został aresztowany przez UB i wywieziony do
więzienia - na Zamek w Rzeszowie. Amnestia 1945r. Otworzyła przed nim
bramy więzienia. Po wyjściu na wolność zaproponowano mu pracę w milicji,
na co zgodził się. Po krótkim czasie przekonał się jednak, że prowadzi
ona działalność wymierzoną przeciwko narodowi polskiemu. Opuścił więc
szeregi MO i znów dołączył do oddziału Lisa. Zaczęła się jego powtórna
konspiracja, zwłaszcza, że był poszukiwany przez władze bezpieczeństwa
jako dezerter. Ale mimo to uczestniczył w akcjach podejmowanych
przeciwko stalinowskiemu aparatowi terroru. Tropiony przez agentów
bezpieki - nie opuścił zagrożonego terenu. Zginął 30 stycznia 1948r. W
dwa dni później funkcjonariusze mieleckiego UB spalili jego dom rodzinny
w Toporowie.
Nie mogąc ująć Konstantego Kędziora, jesienią 1947r. Aresztowano jego młodszego brata, Franciszka Kędziora. Za współpracę z leśnym oddziałem został skazany na 5 lat więzienia.
Natrafiłem jeszcze na kilka krótkich informacji o losach żołnierzy Wojciecha Lisa, oto one:
Jaworski Tadeusz, por. oddziału Wojciecha Lisa. Zastrzelony 25.11.1946r. w lasach koło Toporowa. Zwłoki zakopano na cmentarzu w Kolbuszowej.
Mrozik Józef
- „Skała", mieszkaniec Tuszowa Narodowego żołnierz AK i oddziału
Wojciecha Lisa. Zastrzelony podczas obławy UB i KBW 25.11.1946r. w
lasach koło Toporowa. Zwłoki zakopano na cmentarzu w Kolbuszowej.
Naprawa Bronisław,
mieszkaniec Rożniat, syn Andrzeja i Józefy z Benkartów, żołnierz AK i
oddziału Wojciecha Lisa. Zastrzelony przez funkcjonariuszy UB
12.06.1946r. na terenie Jaślan w czasie przewożenia prowiantu do
oddziału leśnego. Zwłoki zakopano potajemnie na cmentarzu parafialnym w
Mielcu.
Piotrowski Roman,
mieszkaniec Sarnowa, żołnierz oddziału Wojciecha Lisa; zastrzelony
08.02.1946r. podczas obławy funkcjonariuszy mieleckiego UB i MO w
przysiółku Sowy k. Babul.
Ziomek Michał,
mieszkaniec Gawłuszowic, żołnierz oddziału Wojciecha Lisa. Postrzelony w
1947r. Przez funkcjonariusza UB w Mielcu koło przewozu na Wisłoce,
następnie aresztowany. Zmarł w miejscowym szpitalu wskutek ran i
odniesionych tortur. Pochowany na cmentarzu w Gawłuszowicach.
Przez cały czas pisząc, przytaczałem wspomnienia Leona Tacika, nadszedł czas aby dokończyć jego partyzancką drogę.
21 kwietnia 1946r. Będąc chory przyszedł z lasu do domu, aby się
podleczyć, Lis przydzielił mu czteroosobową obstawę zaopatrzoną w
pistolety i granaty. Kiedy po kilku dniach okazało się, że panuje spokój
- obstawa odeszła do lasu. I wówczas jeden z sąsiadów zawiadomił
mielecki UB o pobycie Tacika w domu. Dwudziestoosobowa grupa
funkcjonariuszy przyjechała samochodem do Trześni, aby aresztować
„Groźnego". Mając wysoką gorączkę leżał w łóżku. Ale mimo to próbował
się bronić. Postrzelił dwóch funkcjonariuszy. Przy trzecim wystrzale
zaciął mu się pistolet. Wówczas został ujęty. Przebywał w więzieniu do
1956r.
Jak zginął Wojciech Lis ?
Było
wiele niejasności, co do okoliczności zabicia Wojciecha Lis dopiero
fakt odnalezienia jego szczątków, oraz ogólna sytuacja w kraju
umożliwiająca mówienie otwarcie o tych sprawach. Ludzie którzy do tej
pory bali się poruszać ten temat, zaczęli mówić to, co pamiętają o
tamtych tragicznych wydarzeniach. Oto jeden z artykułów dr Mirosława
Maciąga, poruszający ten temat, pisany pod pseudonimem „M. Pobudka"
„KORSO" 21 listopada 1991r.
„Oni a tajemny pochówek Wojciecha Lisa"
Miejsce ukrycia zwłok legendarnego dowódcy AK, a następnie NSZ
stanowiło jedną z największych tajemnic funkcjonariuszy UB i MO,
dotychczas strzeżono jej pilnie, mimo iż dawno runął system władzy,
któremu UB i MO służył. Sprawa skutecznego ukrycia zwłok Wojciecha Lisa i
Konstantego Kędziara wyłoniła się wkrótce po dokonaniu podstępnego
mordu 30 stycznia 1948 r. Zbrodniarzom zależało, aby nie pozostał żaden
ślad po ofiarach, a pamięć zaginęła wraz z ich śmiercią. Obawiano się,
aby miejsca zakopania zwłok nie otoczyć kultem męczeństwa. Los zrządził
jednak inaczej. Utrwalacze władzy ludowej, uczestnicy dramatycznych
wydarzeń sprzed 43 lat, do niedawna aktywiści ZboWiD-owscy, to dziś
starsi panowie na emeryturze. W rozmowach unikają drażliwego tematu,
mimo że przez wiele lat przypisywali sobie zasługi i chełpili się faktem
współudziału w likwidacji „bandy" Lisa. Stanisław Więcek, były
komendant MO w Kolbuszowej, niechętnie wspomina tamten okres i udział w
polowaniach na żołnierzy W. Lisa. Przez ręce Więcka przeszło wielu
ludzi, którym w śledztwie odebrano zdrowie. W tworzeniu mitu
bohaterskiej walki ze zbrojnym podziemiem uczestniczyły też rodziny
stalinowców. Żona mieleckiego komendanta MO szeroko rozgłaszała
znajomym, iż Lis padł zabity z rąk jej męża. Sam komendant tez chciał
zbić kapitał na zamordowanym, więc informował Komendę Wojewódzką MO o
bezpośrednim udziale w likwidacji dowódcy leśnego oddziału. Mimo
dokonania „bohaterskiego" czynu ku chwale ludowej ojczyzny, zachowali
się jak zwykli mordercy, którzy ślady zbrodni starają się ukryć, aby
sprawa nigdy nie ujrzała światła dziennego. Do świadomości niektórych
dotychczas nie dotarło, iż uczestniczyli w zbrodni przeciw narodowi
polskiemu innych może ruszyło sumienie na stare lata i chcą Pana Boga
Przebłagać modlitwami. Wojciech Lis nie zginął w otwartej walce z
funkcjonariuszami UB, jak utrzymują utrwalacze władzy ludowej, lecz padł
wraz z Konstantym Kędziorem z rąk Wojciecha Palucha, skrytobójczo
zamordowany koło leśniczówki w Paterakach. Lis nie obawiał się ubowców;
to oni - mimo przewagi sił- bali się jego. Mord na Lisie nastąpił w
wyniku zdrady i spisku zorganizowanego przez szefa mieleckiego UB,
Wojciecha Pacanowskiego, do którego - oprócz Palucha - wciągnął także
leśniczego Szulca. Obaj za wykonanie zleconej przez szefa UB roboty
otrzymali zresztą wysokie nagrody pieniężne, a dla bezpieczeństwa
zostali przeniesieni na inny teren. Miejsce zakopania, zwłok W. Lisa i
K. Kędziora znane było tylko nielicznym, najbardziej zaufanym
funkcjonariuszom: W. Pacanowskiemu - „głównemu reżyserowi pośmiertnych
ceremonii". Wacławowi Załuskiemu, Eugeniuszowi Woźniakowi, Eugeniuszowi
Lachowskiemu i ówczesnemu oficerowi śledczemu. W kilka miesięcy po
„zwycięstwie" odniesionym nad Lisem, Pacanownki w niesławie opuścił
Mielec i został aresztowany jako organizator bandy rabunkowej złożonej z
funkcjonariuszy mieleckiego UB. Na dawny teren już więcej nie wrócił.
Załuski, biorąc w 1948 r. udział w polowaniach na Lisa i jego żołnierzy,
był szeregowcem UB, ale za wybitne zasługi w utrwalaniu władzy ludowej
doszedł do stopnia podpułkownika i mianowany został szefem (ostatnim)
mieleckiego UB. Nie taił, iż zna miejsce ukrycia zwłok Lisa, ale
twierdził, że został zobowiązany przysięgą do zachowania tajemnicy.
Indagowany w tej sprawie już po załamaniu się rządów komunistycznych,
wiosną br., na kilka tygodni przed śmiercią, wierny do końca dawnej
ideologii - nie zmienił postanowienia. Zmarł w przekonaniu, że zabiera
ze sobą tajemnicę ukrycia zwłok Lisa, a spawa jego grobu nigdy nie
zostanie ujawniona. E. Woźniak po 43 latach od tamtych wydarzeń
twierdzi, iż nic na ten temat nie wie, bowiem o śmierci Lisa został
powiadomiony przez Pacanowskiego w celu poinformowania funkcjonariuszy
MO, aby już się Lisa nie obawiali, gdyż został zastrzelony, a zwłoki
zabrano na furmankę i wywieziono w nieznanym kierunku. Zadziwiające
jest, iż jako komendant powiatowy MO nie wiedział, że na podwórku
podległej mu instytucji znajdował się podręczny cmentarzyk, na którym
grzebano zwłoki pomordowanych. Zapewne widok z okna komisariatu na
splantowane i zrównane z ziemią groby ofiar terroru był dla niego miły i
budujący. Natomiast ówczesny referent śledczy, Karol Woliński,
utrzymuje, iż zwłoki Lisa zabrali na samochód żołnierze KBW i wywieźli
poza Mielec. Dziwi tylko, że funkcjonariusz mający wywiad na terenie
całego powiatu, nie wiedział co dzieje się na własnym podwórku
milicyjnym, choć wydarzenie miało miejsce za jego kadencji.
Miejsce zakopania zwłok znane było Piotrowi Babuli z Toporowa, za
młodych lat konfidentowi trzech chlebodawców. Kiedy w 1946 r. wyszły na
jaw jego poufne kontakty z bezpieką, rodzinę - dla bezpieczeństwa -
wywiózł z Toporowa do Mielca, wstąpił do UB i stał się jednym z
najbardziej zaciekłych przeciwników Lisa i jego żołnierzy. Z niezwykłym
okrucieństwem katował i przesłuchiwał Jana Rydzowskiego z Wólki
Goleszowskiej. Babula, jako sąsiad Wojciecha Lisa, pierwszy
zidentyfikował po śmierci jego zwłoki przywiezione na UB, a w dwa dni
później - 2 lutego 1948 r. - podpalił domy rodzinne Lisa i Kędziora w
Toporowie. Rozgłosił on, iż zwłoki Lisa zostały zakopane nad Wisłoką.
Bardziej rozmowny zwłaszcza pod wpływem alkoholu, okazał się były
milicjant - Eugeniusz Lachowski. Nie krywał,iż zwłoki dowódcy leśnego
wojska zakopano na podwórku Komendy MO przy ul. Kościuszki 12. Ta wersja
okazała się prawdziwa i doprowadziła do ujawnienia dowodów zbrodni.
Ale zanim to nastąpiło, rozsiewano też wieści nieprawdziwe. Były
funkcjonariusz UB, Stanisław Kędra, twierdził, że szczątki dwóch
szkieletów odnalezione na Górze cyranowskiej przy poszerzaniu wykopu
drogowego, a zakopane tam niegdyś w workach, były szczątkami Wojciecha
Lisa i jego zastępcy. Dziś wiadomo, że chociaż nie był to Lis, odkryto
tam na pewno ślady innej tragedii ofiar UB, zwłaszcza że resztki
szkieletów uprzątnęli po kryjomu funkcjonariusze MO.
Każdy człowiek ma prawo do zachowania po śmierci swego nazwiska i
posiadania grobu. Ofiarom terroru stalinowskiego odebrano to prawo.
Dalsze prace ekshumacyjne prowadzone pod nadzorem Okręgowej Komisji
Badania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu w Rzeszowie, wykażą ile
jeszcze nieznanych ofiar kryje posesja przy ul. Kościuszki.
M. Pobudka
Wyjaśnienie zagadki śmierci dziadka znalazłem w artykule „Jak Zginął
Wojciech Lis" - „Nowiny" nr 105 z 29-31. 05.1992r. podpis pod artykułem
„Zbigniew Głaz" oto większy fragment tego artykułu
„ 30 stycznia 1948r. Koło leśniczówki w Paterakach rozegrał się epilog
dramatu dowódcy leśnego oddziału, Wojciecha Lisa - zginął wraz z
Konstantym Kędziorem od zdradzieckich strzałów oddanych przez Wojciecha
P. Lis był jednym z najdłużej walczących partyzantów - najpierw z
okupantem niemieckim, a następnie sowieckim. Pomimo częstych obław
skutecznie wymykał się z licznych zasadzek i nie opuszczał terenu swego
działania. Należał do ludzi głęboko religijnych, często kierował swe
kroki do kościoła. Miał przeczucie, że zginie śmiercią gwałtowną, i to w
niedługim czasie; Bogu polecał w opiekę swą małoletnią córkę Jadwigę i
jej matkę. Tymczasem Urząd Bezpieczeństwa zagęszczał sieć konfidentów
informujących o miejscach pobytu dowódcy leśnego oddziału, i coraz
trudniej było Lisowi znaleźć bezpieczną melinę. Mając świadomość, że
dalszy pobyt w lasach mielecko-kolbuszowskich nie będzie możliwy,
jesienią 1947r. Rozproszył swój oddział. Część żołnierzy ujawniła się
lub wyjechała na Ziemię Zachodnie, Lis natomiast zamierzał przedostać
się za granicę. Dokumenty potrzebne do wyjazdu miał wyrobione. Aby nie
wpadły w ręce bezpieki, przechowywał je w Nieradowicach K. Otmuchowa,
które miały być ostatnim etapem w drodze na Zachód. O zamiarze wyjazdu
Lisa za granicę został przez swych konfidentów poinformowany szef
mieleckiego UB, Wojciech P. Postanowił on nie dopuścić, aby upatrzona
ofiara umknęła z terenu, nad którym sprawował władzę, bowiem ominęłyby
go nagrody i odznaczenia obiecane za ujęcie dowódcy Lisowczyków - żywego
lub martwego. Polecił więc swym agentom mającym kontakt z Wojtkiem, aby
opóźnili jego wyjazd starając się go przekonać, że na wiosnę sytuacja
polityczna ulegnie zmianie, a on jako doświadczony dowódca oddziału
partyzanckiego, będzie potrzebny na tym terenie. Już wcześniej szef UB
widząc, że w otwartej walce Lisa nie zwycięży, zaczął czynić
przygotowania do skrytobójczego mordu. Mogli go dokonać ludzie z
otoczenia Lisa lub pozostający z nim w kontakcie. W tym celu P.
przeprowadził poufne rozmowy z upatrzonymi osobami. Jedną z nich był
Józef B. W którego domu dowódca leśnego oddziału ze swymi żołnierzami
często przebywał na kwaterze. Za wykonanie zleconej roboty szef UB
obiecał nagrodę w wysokości 200 tysięcy złotych, stanowisko leśniczego i
przeniesienie wraz z rodziną na inny teren. Proponował, aby wraz z
Wojciechem Lisem zlikwidować Jana Rydzowskiego i braci Głowienków. Dawał
do wyboru jeden z sześciu pistoletów, które wyłożył na stół, wraz z
amunicją. Żadne obietnice nie zmieniły jednak postawy niedoszłego
zamachowca - Józef B. Nie dał się wciągnąć do zrodniczego spisku.
Przypłacił to długim więzieniem. Podobne działania jak szef UB podjął
Eugeniusz W. - komendant MO wraz z oficerem śledczym, starając się
znaleźć osobnika zdecydowanego na zamordowanie Wojciecha Lisa. W tym
celu namawiali oni jednego z przetrzymywanych w areszcie mieszkańców
Tuszowa Narodowego, aby ten zlikwidował nieuchwytnego partyzanta.
Rozmowy przeprowadzono na Komendzie Powiatowej MO w Mielcu. Podczas
poczęstunku przy herbacie, obaj przedstawili swą propozycję. Jednak mimo
obietnicy zwolnienia z aresztu i otrzymania wysokiej nagrody, kolejna
upatrzona ofiara także odmówiła udziału w zdradzieckim pisku, okupując
decyzję przedłużonym pobytem w więzieniu. W końcu znaleziono ludzi
zdecydowanych na to, żeby zdradziecko rozprawić się z Lisem na
zaproponowanych przez szefa UB warunkach - leśniczego N. S. I Wojciecha
P., żołnierza z oddziału Wojciecha Lisa. P. Już wcześniej pozostawał w
kontakcie z szefem UB w Mielcu i w Kolbuszowej. Pochodził on z
przysiółka Ostrowów Baranowskich -Poręby i liczył wówczas 31 lat. W
okresie międzywojennym odbył służbę wojskową w pułku strzelców konnych w
Żółkwi, gdzie zastał go wybuch wojny 1939r. Po zakończonej kampanii
wrześniowej, w stopniu kaprala, powrócił w rodzinne strony. Należał do
ludzi ambitnych, żądnych władzy, chociażby drobnej jej cząstki. Dla
osobistej kariery gotów był wszystko poświęcić; ostatecznie doprowadziło
go to do popełnienia zdrady i zbrodni. W zdradzieckim spisku na W.
Lisa najważniejsza rola przypadła Wojciechowi P. choć i postać N. S. Nie
należała do drugoplanowych. Chcąc uniknąć ewentualnych podejrzeń o
utrzymywanie kontaktów z bezpieką, obaj spotykali się z szefem UB poza
siedzibą Urzędu Bezpieczeństwa - najczęściej w lokalach gastronomicznych
na terenie Mielca. W styczniu 1948r. Miejscem spotkań konfidenckich
była restauracja przy ul. Mickiewicza, gdzie w zacisznym pomieszczeniu,
na zapleczu otrzymali ostatnie instrukcje i przyrzeczenie nagrody.
Ustalono też sposób przekazania do UB informacji o likwidacji Lisa.
„Towarzyskie" spotkanie spiskowców nie uszło uwagi właściciela
restauracji, zwłaszcza, że takie osoby jak szef UB nieczęsto tu
przychodziły. W styczniu 1948r. W. Lis korzystał z gościny w domu
Kusaków w Czajkowej; samotny dom pod lasem spełniał warunki
partyzanckiej meliny. Tam, w nocy przyśniła mu się rozdarta czerwona
płachta. Ponieważ wierzył w sny, rzekł gospodarzom: - Zła to prognoza na
najbliższą przyszłość, dni moje są już policzone. Za namową Wojciecha
P. który zdecydowany był już na dokonanie mordu, lecz przeszkadzali mu w
tym domownicy, lis przeniósł się do leśniczówki w Paterakach.
Wieczorem, 30 stycznia, po spożyciu kolacji w gospodzie w Ostrowach
Tuszowskich, czteroosobowa grupa, w której prócz W. Lisa znajdował się
K. Kędzior, W. P. i N. S. Udawała się na nocleg. Kiedy dochodzili do
leśniczówki, S. zatrzymał się. Kilkadziesiąt metrów dalej Wojciech P.
ostrzelał idących z nim kolegów. W. Lis otrzymał śmiertelny strzał i
zginął na miejscu, Kędzior został ciężko ranny. O wykonaniu zleconej
roboty powiadomiono szefa UB, który niezwłocznie przysłał swoich ludzi,
aby przewieźli zwłoki Lisa i konającego Kędziora do Mielca, bowiem
obawiał się, że koledzy zechcą odbić ciało swego dowódcy. Na wozie, w
czasie jazdy, zmarł Kędzior. Do Mielca przywieziono dwa trupy i złożono
je na podwórku ówczesnej siedziby UB przy ul. Daszyńskiego (obecnie
Mickiewicza). Najpierw zostały obrabowane. Lisowi zabrano zegarek ze
złotą bransoletką, buty wojskowe i portfel z pieniędzmi oraz osobistymi
pamiątkami. W chwili śmierci Lis posiadał przy sobie zdjęcie swej córki
oraz narzeczonej, które w dwa tygodnie później przywieźli ubowcy
mieleccy do Nieradowic, jako dowód, że Wojtek nie żyje, i ostrzegli
rodzinę przed ewentualną próbą poszukiwania miejsca zakopania zwłok. W
tym czasie przebywała w celi, aresztowana w październiku 1947r. Macocha
W. Lisa. Nie powiadomiono jej o śmierci Wojtka, jednak po niezwykłym
ruchu w podziemiach UB oraz z fragmentów rozmów zorientowała się co się
stało. Nazajutrz, 31 stycznia, zwłoki Lisa umyła żona jednego z
ubowców, a następnie sprowadzono miejscowego fotografa, w celu wykonania
„pamiątkowego" zdjęcia. Trupa ustawiono w pozycji pionowej. W trakcie
ustawiania kamery ciało Lisa się poruszyło; zanim odkryto przyczynę,
asystujący ubowiec zamierzył się do strzału w jego stronę. Był dla nich
groźny nawet po śmierci. Okazało się, że wskutek nasłonecznienia
zesztywniałe mięśnie zwiotczały i trup osuną się pod nogi pilnującego go
wartownika.
Zwłoki Lisa i Kędziora wystawiono na widok publiczny i dowożono
samochodami okolicznych mieszkańców, aby naocznie przekonali się o
sukcesie mieleckiego UB. Po dwóch dniach ludzie Woźniaka przenieśli je w
nocy do budynku pobliskiej Komendy MO i zamknęli w komórce pod nadzorem
najbardziej zaufanych funkcjonariuszy. Obawiając się akcji żołnierzy
Lisa w celu odbicia zwłok swego dowódcy - zarządzono ostre pogotowie.
Następnej nocy zwłoki Lisa i Kędziora zakopano na śmietniku Komendy MO.
W tym miejscu kończy się los człowieka który podjął nierówną walkę z
wrogami naszej ojczyzny, aby w końcu zginąć i to z rąk rodaka. W chwili
gdy zaczął walczyć o osobiste szczęście, oraz własną rodzinę.
-Poległ choć zwyciężył.
Obraz tej sprawy nie był by pełny bez przedstawienia osoby, która
doprowadziła do zabójstwa Wojciecha Lisa i jego żołnierza. Oto artykuł
opublikowany w gazecie mieleckiej „KORSO" 03.09.1992r. zostawiam go bez
komentarza.
Galeria funkcjonariuszy UB
-Wojciech Pacanowski
Wśród
przestępców okresu stalinowskiego jedno z czołowych miejsc zajmuje szef
mieleckiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego - Wojciech Pacanowski.
Urodził się 8 marca 1910r. w Żabnie, w rodzinie małomiasteczkowego
handlarza, jako syn Jana i Rozalii. Ukończył 6 klas szkoły powszechnej,
ale do dalszej nauki nie kwapił się, próbując bezskutecznie wyuczyć się
jakiegoś zawodu. Gdy się to nie udało, podjął pracę u żydowskiego
karczmarza, warząc piwo. W swoim życiorysie podawał, że był robotnikiem.
W latach trzydziestych wstąpił do KPP na terenie Tarnowa i - za
prowadzenie działalności komunistycznej - był ścigany przez policję, a
nawet na krótko aresztowany. Podczas okupacji ukrywa się w okolicach
Dąbrowy Tarnowskiej i Żabna, choć później twierdzi, iż brał udział w
partyzantce GL pod dowództwem płk. Kołczaka. Po wkroczeniu Armii
Czerwonej, w 1945r. zakłada koła terenowe PPR na terenie Żabna, a
następnie podjął pracę w Dąbrowie Tarnowskiej jako szef UB, skąd został
przeniesiony do Mielca. Zamieszkał przy ul. Narutowicza 17, naprzeciw
budynku bezpieki. Do pracy w aparacie bezpieczeństwa ściągnął część
znanych mu komunistów z rejonu Jam, Radomyśla Wielkiego i Żabna, którzy
niebawem dali się poznać jako najbardziej brutalni oprawcy. Sam też miał
sporo „osiągnięć" w zwalczaniu reakcyjnego podziemia i w walce z bandami.
Przed takimi ludźmi jak Pacanowski nowa władza - zwana „ludową" -
otwierała olbrzymie możliwości wykorzystania stanowiska do celów
bezprawnych. Trzydziestopięcioletni szef mieleckiego UB pozyskał
zaufanie przełożonych bezwzględnym postępowaniem z aresztowanymi.
Szczególnie zawzięcie prześladował byłych żołnierzy AK i członków WiN-u.
W okresie jego trzyletniej „kadencji" zginęło na terenie powiatu
mieleckiego ponad 50 ludzi. Porucznik Pacanowski funkcję szefa UB w
Mielcu objął 15 czerwca 1945r., po Stefanie Partykowskim, i pełnił ją do
1 stycznia 1949r. Zniknął bez wieści w tajemniczy sposób. Jego mielecki
życiorys urywa się w noc sylwestrową 1948r. Zarówno jego podwładni jak i
ludzie z aparatu partyjnego niechętnie wspominają o swoich kontaktach z
Pacanowskim. Zachowały go natomiast w pamięci rodziny pomordowanych i
ofiary, które przewinęły się przez lochy katowni ubowskiej. Wraz z
Pacanowskim na UB pracowali przydzieleni enkawudziści, rozpracowujący
środowisko akowskie. Jednym z nich był funkcjonariusz NKWD, niejaki
Łojewski - Żyd w stopniu kapitana. W okresie „Burzy" przebywał w
batalionie AK „Hejnał", posługiwał się pseudonimem „Misza". Wsławił się
tym, że przesłuchiwanych na UB akowców terroryzował dwoma pistoletami,
grożąc zastrzeleniem. Duże przysługi szefowi UB wyświadczył mielecki Żyd
- Verstandig, któremu udało się przeżyć okupacje hitlerowską. W roku
1944 - jako jeden z pierwszych - zasilił kadry organizującego się Urzędu
Bezpieczeństwa, przyjął aryjskie nazwisko Zając, a następnie
Zajączkowski i zajmował się rozliczaniem ludzi, którzy w czasie okupacji
ukrywali ludność żydowską. Prócz nich w UB „pracował" niedouczony rabin
mielecki Leib Susel (vel Zygmunt) Feuer. Pacanowski uważał go za
„najbliższego współpracownika w interesach". A interesy były
rzeczywiście bardzo intratne. Na polecenie szefa ludzie z bezpieki
odkopywali i zabierali kosztowności ukryte przez obywateli żydowskich w
czasie okupacji hitlerowskiej. Ponadto Feuer zajmował się sprzedażą
nieruchomości żydowskich i inspirował procesy o rzekomy antysemityzm.
Wspólnota interesów szefa UB i rabina trwała do czasu aresztowania
Pacanowskiego. Pacanowski posiadał dobre układy z komendantem MO
Eugeniuszem Wożniakiem, jego żoną Kazimierą, Romanem Górnisiewiczem i
Stanisławem Maraszewskim. Pacanowski przyjął do pracy w UB ludzi znanych
w okresie okupacji niemieckiej z rozbojów i napadów dokonywanych z
bronią w ręku. Toteż mnożyła się liczba rabunków i morderstw, zwłaszcza,
że niejednokrotnie dokonywano ich z inspiracji samego szefa, który w
zamian za osłanianie działalności partycypował w podziale łupów. W swoim
mieszkaniu przechowywał część zrabowanych rzeczy, które odnaleziono
później w czasie rewizji. Prócz tego , podobnie jak inni przedstawiciele
władzy, Pacanowski miał słabość do kosztowności i przedmiotów zbytku.
Wysyłał więc podwładnych z UB do zamożniejszych domów mieszczańskich na
rewizje dokonywane pod jakimkolwiek pretekstem, w czasie których ginęły
różne przedmioty. Poszkodowani, obawiając się represji ze strony szefa
UB, początkowo nigdzie nie zgłaszali rabunków, a to jeszcze bardziej
rozzuchwalało ludzi z bezpieki. Podczas napadu na gospodarstwo
Zielińskiej w Dobryninie w 1948r. jednemu z bandytów zsunęły się ciemne
okulary i został przez napadniętą rozpoznany jako funkcjonariusz UB.
Nazajutrz zgłosiła o tym Pacanowskiemu, który uniósł się, a nawet zaczą
grozić twierdząc, że kobiecie musiało się coś przewidzieć, bo on na UB
nie ma bandytów. Dialog ten usłyszał przechodzący przypadkowo oficer Ubz
Rzeszowa i po wyjściu Zielińskiej z gabinetu szefa zapytał, czy
rozpozna uczestników napadu. Rozpoznała czterech, których niezwłocznie
aresztowano. Natomiast Pacanowski w związku z tą sprawą został
przeniesiony do Krosna. Wyszło mu to jednak na niekorzyść, gdyż
poszkodowani mieszkańcy, czując się mniej zagrożeni przez szefa UB,
wnieśli do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie anonimową
skargę, podając zereg przykładów popełnionych przez niego nadużyć.
Skargę podpisało „Grono obywateli miasta Mielca i okolicy", zwracając
się o wszczęcie śledztwa. W związku z tym 24 sierpnia 1949r. nastąpiło w
Krośnie aresztowanie Pacanowskiego. Po kilkunastomiesięcznym śledztwie,
w grudniu 1950r. doszło do procesu przed Wojskowym Sądem Rejonowym w
Rzeszowie. Pacanowskiego oskarżono o to, że w okresie od czerwca 1945r.
do końca1948r. jako szef UB w Mielcu dopuszczał się nadużywania swojej
władzy z zamiarem osiągnięcia korzyści materialnych. Na rozprawie
zeznawało trzydziestu świadków, m.in. Moniak, Przybyło, Piróg,
Stefankowa, Woliński, którzy potwierdzili zarzuty oskarżenia. W sumie
było to drobne kradzieże i nadużycia, jakich dopuszcza się pospolity
złodziej. Pacanowski nie odpowiadał natomiast za morderstwa i stosowanie
niedozwolonych metod śledztwa. Ale mimo to, chcąc uniknąć kary, zaczął
udawać wariata i zażądał zbadania go przez biegłych psychiatrów. Na
badaniach w szpitalu w Kobierznie przebywał od 13 lutego do 13 marca
1950r.
Sprawę Pacanowskiego rozpatrywał Wojskowy Sąd Rejonowy w Rzeszowie, w
składzie przewodniczący - kpt. Zygmunt Panas, asesor - kpt. Józef
Hausman, ławnik - por. Jan Jermak, w nieobecności prokuratora
wojskowego. W wyroku z dnia 30 grudnia 1950r. Sąd orzekł, iż „Pacanowski
Wojciech winien jest: 1. że w okresie czasu od 1946r. do końca 1948r.
jako szef PUBP w Mielcu dopuszczał się nadużycia władzy ze względu na
korzyści osobiste przez to, że a) w powyżej wymienionym okresie czasu wyjeżdżał samochodem służbowym (...); b) na wiosnę 1948r. w Mielcu
zamienił samowolnie jeden silnik elektryczny znajdujący się w depozycie
UBP (...); c) w lecie 1948r. zabrał z mieszkania ob. Skrzypka Jana w
Rzędzianowicach, które to mieszkanie zostało zabezpieczone przez władze i
oddane pod nadzór PUBP w Mielcu: trzy obrazy, dwa flakony kryształowe i
walizkę, które to przedmioty następnie zatrzymał dla siebie;(...), i za
to skazał porucznika UB Pacanowskiego Wojciecha (...) trzykrotnie na
karę więzienia po jednym roku, a za czyn opisany pod literą c, na karę
więzienia przez jeden rok i sześć miesięcy, zaś 2. na zasadzie art. 164
KKWP za czyny opisane w punkcie 2 na karę aresztu przez trzy miesiące.
Na mocy art. 32 par. 2 KKWP wymierza się oskarżonemu za powyższe
zbiegające się przestępstwa, jako karę łączną, karę więzienia przez
jeden rok i sześć miesięcy. Na zasadzie atr. 50 KKWP zalicza się
oskarżonemu na poczet powyższej mu orzeczonej kary pozbawienia wolności,
okres tymczasowego aresztowania od dnia 25 VIII 1949r. i od tej daty
należy mu liczyć początek odbywania kary.
Uzasadnienie.
W toku procesu ustalono, że w lecie 1944 r. został aresztowany ob.
Skrzypek w Rzędzianowicach, a majątek jego został zabezpieczony przez
władze. Skazany Pacanowski, mając bezpośredni nadzór nad zabezpieczeniem
majątku, kilkakrotnie wyjeżdżał służbowo do Rzędzianowic celem
kontrolowania pełnionej tam służby ochrony powołanej spośród milicjantów
i ormowców. W czasie jednego z pobytów w Rzędzianowicach skazany
przywłaszczył sobie trzy obrazy, dwa flakony kryształowe i walizkę,
które to przedmioty, opuszczając majątek, zabrał do swojego
mieszkania..."
Zbigniew Głaz
I tak oto na 44 lata sprawa została zamknięta, nie było Wojciecha
Lisa, jego ciała, miejsca pochówku, grobu, a człowiek z którego
inicjatywy dokonano tej zbrodni odszedł w niesławie z zajmowanego
stanowiska w UB. Ludzie którzy byli blisko związani z Wojtkiem
pamiętali, choć przez wiele lat bali się o tym głośno mówić. Dla nowej
władzy ludowej Wojciech Lis choć martwy był nadal groźny, zadbano więc o
to aby zabić go jeszcze moralnie. Rozpuszczano o nim fałszywe
informacje jakoby współpracował z Niemcami, w czasie okupacji, a po
wyzwoleniu miał być bandytą napadającym i okradającym ludność cywilną.
Na szczęście ci utrwalacze władzy ludowej, przeoczyli pewną małą
dziewczynkę, która żyła gdzieś tam na ziemiach zachodnich. Ten mały,
największy skarb, Wojtka.
Byli jednak ludzie którzy pamiętali o Wojtku, nie chcieli zapomnieć
przykładem tego jest wiersz napisany w czerwcu 1962 r.
Stanisław Stachura -„Stopka"
„ Pamięci Wojciecha Lisa"
But niemiecki i sowiecki
Depcze polską ziemię.
Wysiedlają nasze wioski
Pod wojskowy poligon.
Wojtek wysnuł takie wnioski:
Tu niejeden znajdzie zgon.
Wśród leśnych wiosek,
Ubogich piaszczystych ugorów
Była również wioska
O nazwie Toporów.
W niej żyły Lisy,
Nie w norze, lecz w domu,
Z której nieraz Wojtek
Wychodził po kryjomu.
Biedna to rodzina,
Jak wszystkie śródleśne,
Głód często dokuczał
Tym ludziom boleśnie.
Wojtek, dobry strzelec,
Bronią władał sprawnie,
Z kłusówki się nauczył
Celować dokładnie.
To mu się przydało
W czasie okupacji,
Nigdy on wrogowi
Nie przyznawał racji.
Rozbierał i wypuszczał,
Nie brał do niewoli,
I tak się hartował
W partyzanckiej doli.
Niemcy rozstrzelali
Najbliższą rodzinę.
Postanowił walczyć,
Niech i ja tu zginę!
Budynki spalili,
Las był jego domem,
Drzewa Go przyjęły
Szumem i ukłonem.
A nad lasem gwiazdy
Mrugając świeciły,
Śpij żołnierzu-tułaczu,
Jakby mu mówiły.
Widział przed oczyma
SS-mana (Otto) Engelhardta,
Którego uprzedzał -
Śmierć za śmierć,
To Wojtka oferta.
Największe ofiary
Żydzi doświadczyli,
Lękając się śmierci,
W pas mu się kłaniali.
On strzelał jak do kaczek,
Wybierając swe ofiary,
Oni mu składali srebro,
Złoto, dawali dolary.
Wojtek go upomniał -
Doczekasz się śmierci,
Partyzancka kula,
Twoje ciało zwierci.
Tak się też stało.
Nadeszła godzina,
Automat śle serię,
Leci kul lawina.
I ginie największy
Niemiecki oprawca,
Z rąk partyzanta,
Żołnierza akowca.
Wojtek, jak wszyscy
Doczekał wolności,
Lecz jako dowódca -
Miał się na baczności.
Wówczas już tysiące
Akowców siedziało,
A resztę powoli
UB wybierało.
Ci, co za ochłapy
Władzę utrwalali,
Najlepszych Polaków
W mogiły chowali.
Jedna z takich mogił
Nieznana do dziś,
Spoczywają w niej, jak inni,
Kostek Kędzior i Wojtek Lis.
Zginęli z rąk zdrajców,
Synów tej Ojczyzny,
Nikt nie zdoła zatrzeć
Tej straszliwej blizny.
Pogrzeb po latach
Na pogrzeb dziadka do Mielca, przyjechałem wraz z rodziną 1-go maja
1992 roku, byłem w tym mieście po raz pierwszy. Poznałem wtedy ludzi
zaangażowanych w tą historię, i zrozumiałem, że ta walka z przed 40 lat
nadal trwa. Walka ta nie była już walką z bronią w ręku ale przybrała
inne formy. Przykładem tego, był dziwny telegram rozwieszony w
przeddzień pogrzebu na murach miasta. Telegram był adresowany do jednego
z byłych Funkcjonariuszy MO zamieszkałego w Mielcu, oto jego treść -
„Przyjdź zbrodniarzu na nasz pogrzeb 2 maja br. O godzinie 11-ej.
Zakopałeś nas na śmietniku Komendy Powiatowej MO przed 44 laty. Módl się
gorąco i wykaż skruchę, to ci wybaczymy." podpis Wojciech Lis,
Konstanty Kędzior. Było w tym coś irracjonalnego, bo przecież zmarli nie
zapraszają sami swych oprawców na własny pogrzeb. Chyba, że mają
przedziwny wpływ na żywych, którzy podświadomie realizują ich wolę. Po
latach okazać się miało, że znajdę na to dowody, tylko czy
przekonywujące?
W dniu 2 maja odbył się pogrzeb, dziadka oraz jego żołnierza
Konstantego Kędziora. Dziwny był to pogrzeb, od ich śmierci minęły 44
lata, a wydawało się jakby to wszystko wydarzyło się wczoraj. Brałem
udział w tym pogrzebie dokumentując to wydarzenie kamerą video oraz
robiąc zdjęcia. Na ciekawą relacje z tego pogrzebu natrafiłem w
biuletynie zakładowym PZL Mielec „Głos Solidarności" Nr 4 1992r.
Dzień
2 maja br. to niezwykła uroczystość - pogrzeb dwóch żołnierzy AK -
Wojciecha Lisa i Konstantego Kędziora - podstępnie zamordowanych 30
stycznia 1948 roku. Ceremonia rozpoczęła się o godzinie 1100 .
Przybyły rodziny zmarłych; poczty sztandarowe oddziałów AK, NSZZ „S"
WSK PZL Mielec, KPN, Kompani wojska polskiego; byli partyzanci AK wraz z
rodzinami; liczni mieszkańcy Mielca i okolic; delegacje z Jarosławia,
Przeworska i Rzeszowa. Sformowana obok kościoła Św. Mateusza kolumna
przeszła do miejsca odnalezienia szczątków, tj. do dawnego budynku
Milicji przy ul. Kościuszki. Do zebranych przemówił Ks. Szetela, w
słowach /.../ Zebraliśmy się na dziwnym pogrzebie, który rozpoczyna się
nie z domu żałoby, ale z byłego śmietnika przed budynkiem dawnego UB.
Żegnamy naszych braci, Wojciecha i Konstantego. Żegnamy ich w 44 lat po
ich śmierci, żeby im oddać prawdziwą chrześcijańską przysługę - żeby
rozpocząć ten dziwny pogrzeb, na jakim pewnie większość z nas jest
pierwszy raz w życiu, pierwszy raz bierze w takim pogrzebie udział.
/.../
Żegnamy
naszych braci, którzy jako młodzi ludzie walczyli o wolną,
chrześcijańską, katolicką Polskę - walczyli z Niemcami. Brali udział w
akcji „Burza". Początkowo wspierali wojska sowieckie, z którymi razem
walczyli przeciwko Niemcom. Ale niestety, wolnej Polski nie doczekali
się - doczekali się haniebnego morderstwa, które na nich dokonano. Bo w
sposób bestialski ich zamordowano. I nawet nie pozwolono, żeby rodzina
ich ciała pochowała na cmentarzu - żeby mieli katolicki pogrzeb z
kapłanem, Mszą Św. Żeby była - modlitwa nad grobem i trumną. Dopiero
dzisiaj stało się to możliwe i dlatego dzisiaj będziemy ich żegnać
oficjalnie, jako ich towarzysze broni, jako ich przyjaciele,
współrodacy, współparafianie /.../ Zgineli śmiercią tragiczną - można
powiedzieć - z rąk wroga, ale nie tylko wroga - z rąk Polaków. I to jest
bardzo przykre. /.../
Stąd - w kondukcie żałobnym - trumny przeniesiono przez byłych
żołnierzy AK do kościoła Św. Mateusza. Uroczystą Mszę Św. Celebrowali:
Ks. Prałat Białobok i Ks. Szetela. Po Mszy kondukt przeszedł na cmentarz
Parafialny. Ostatnie słowo o zmarłych wygłosili: P.T. Orłowski
/Przewodniczący Związku Żołnierzy AK okręgu Mielec/, P.L.Tacik/żołnierz
AK- podwładny W.lisa/. P. Orłowski powiedział m.in. : „Lepiej byłoby
milczeć nad trumną - alenie nad tymi dwiema trumnami, które kryją
szczątki ofiar podstępnego mordu. Niestety, trudno milczeć w obliczu tej
kainowej zbrodni na dwóch dzielnych żołnierzach AK. Wszystkie Narody
Świata mają prawo do daty urodzin, jak i daty śmierci. Ale jedynym prawo
to bolszewizm nieludzko zabrał - Polakom- polskim oficerom bestialski
pomordowanym w Katyniu, Miednoje, Charkowie, jak i żołnierzom AK
zakatowanym w sowieckich lochach i zamęczonych w katorżniczych łagrach. W
szponach NKWD i ich pobratymców z UB, żołnierze AK gineli jak kamienie
rzucone w głębiny morza, tropili ich jak dziką zwierzynę. Złoczyńcy spod
znaku „sierpa i młota" jak ich komunistyczna kamaryla w bezpiece,
żołnierzom AK przypinali etykietę bandytów, aby jak najprędzej każdego z
nich jako człowieka zniszczyć. Tych żołnierzy, którzy przez lata,
bohatersko walczyli z hitlerowską okupacją, którzy przeszli przez
sowieckie piekło jak i przez lochy rodzinnych zdrajców- byli tropieni
prześladowani. Wojciech lis i Konstanty Kędzior
przeszli takie piekło. Sowieccy okupanci tam na dołach na terenie lasu
katyńskiego jak i tu na Ojczystej ziemi na dołach śmierci zasadzili
drzewa aby zatrzeć ślady potwornej zbrodni. Stalin największy zbrodniarz
w dziejach ludzkości w tych dołach usiłował zakopać II Rzeczpospolitą,
zatrzeć ślady, zakopać kraj spod znaku Orła Białego. I te dwie ofiary
rzucone do głębokiego dołu, pod śmietnik- zakopano, aby wykreślić je z
ludzkiej pamięci. A jednak tam i tu nie udało się „krwawemu carowi z
Kremla" miliony istnień ludzkich zepchnąć w zapomnienie.
30 października 1991r. Ziemia milicyjnego podwórka przemówiła. W tym
to dniu po 44 latach wydarto jej ponurą tajemnicę ubowskiego milczenia.
Tajemnicę „przepaści" dwóch zwłok. Legendarnego dowódcy oddziału
leśnego AK naszego obwodu - Wojciecha; jak i jego wiernego Żołnierza -
Konstantego. Żołnierze ci, którzy przez lata walczyli, zostali zdradzeni
przez swojego współbojownika - 30 stycznia 1948 r. W lis po raz ostatni
odbył swoją podróż życiową. Po raz ostatni patrzył na wysokie konary
drzew lasów Pateraka. Tego lasu, który przez lata był jego dachem i
schronieniem w walce z dwoma wrogami: z siepaczami z gestapo jak i z
NKWD i UB. W tym dniu podły zdrajca, ohydny zwyrodnialec Wojciech Paluch
zachowując pozory lojalności, nagłym i niespodziewanym atakiem,
zachowując zimną krew, targnął się na życie tych dwóch ofiar.
Niespodziewanie przeciął pasmo ich życia - 35 letniego Wojciecha i 25
letniego Konstantego.
Ta zbrodnia opłacona sowiecką zapłatą to nie był jakiś odosobniony
oderwany epizod. To była część składowa ubeckiego bestialstwa. W 1945r. -
kiedy cała Polska znalazła się w kleszczach stalinowskiego gwałtu,
terroru, bezprawia, zakłamania, nienawiści i zbrodni - Wojciech Lis był
nakłaniany przez wszechmocną bezpiekę do współpracy. Wojciech Lis z
obrzydzeniem i pogardą odmówił. Zdawał sobie sprawę czym grozi Polsce
stalinizm. Widział oczyma wyobraźni młodzież akowską pędzoną jak
zwierzęta do bydlęcych wagonów i w nieludzkich warunkach wywiezionych do
ponurych sławą obozów i łagrów, w Katyniu, Magadanie, Workucie, na
Kamczatce, W Worylsku i innych miejscach, których nie sposób tutaj
wymienić. Wojciech Lis, oczyma wyobraźni, widział nędzne szkielety
powleczone skórą, konające z głodu i wycieńczenia. Widział ich ciała
rozrywane przez enkawudowskie psy. Wierny swej żołnierskiej przysiędze
nie dał się „zaczadzić" komunistyczną indoktrynacji. Mówił : "Światu
Katyń wcześniej obwieścił czym jest stalinizm, oparty na strzelaniu w
tył głowy, z najbliższej odległości". Nie poddał się namowom,
zdradzieckim namowom i przez to ściągnął na siebie wyrok śmierci.
Wojciech Lis zachował hart ducha, bo wiedział o tym, że prędzej czy
później runie system oparty na bezprawiu, na zbrodni, na zakłamaniu, na
morderstwach, że padnie każdy system, który niszczy prawo boskie i
ludzkie.
I dlatego my dziś tu zebrani składamy hołd przed wami, drodzy Synowie
Ojczyzny naszej, którzy nie zdradziliście jej, którzy zachowując hart
ducha - jesteście przykładem dla żyjących jeszcze żołnierzy AK i dla
naszych pokoleń, których historia osądziła i macie zawsze miejsce w
pamięci narodowej. Wasze szczątki, wasze kości to nasz relikwiarz
narodowy. Czcimy was tak długo, jak długo będą biły nasze serca. Dlatego
składamy Wam hołd, wierni synowie Ojczyzny. Niepodległości przykładni
patrioci (...).
Prawda zawsze wychodź na wierzch. Cały świat przekonał się czym był stalinizm, największa zbrodniczość XX wieku.
I dlatego Św. Pamięci Wojciech i Konstanty - tutaj chylimy przed Wami
czoła, raz jeszcze składamy hołd. Niech Bóg Wszechmogący, Pan Wielkiego
Świata niezbadanego i niepojętego, przyjmie Wasze dusze do Wiecznej
Światłości i Szczęśliwości".
/PN/
W
kondukcie pogrzebowym wzięli udział; orkiestra dęta WSK-Mielec,
kompania honorowa Wojska Polskiego z Rzeszowa, poczty sztandarowe braci
akowskich z różnych stron (trzy z Rzeszowa i po jednym z Jarosławia,
Kolbuszowej, Mielca i Tarnobrzega), rodziny zmarłych, oraz
dwutysięczny tłum mieszkańców Mielca i okolic. Homilię wygłosił ks.
Stanisław Jurka.
Po uroczystościach pogrzebowych, późnym popołudnie wraz z rodziną
wróciliśmy na cmentarz, nad grób dziadka i jego żołnierza. Zastaliśmy
tam, drobnej budowy starszego pana, który klęcząc na kolanach modlił się
przed ich grobem. Widok tego pana klęczącego na gołej ziemi przed nową
mogiłą był niezwykle ujmujący, zrobiłem mu zdjęcie. Mama zaczęła z nim
rozmawiać, po krótkiej rozmowie okazało się, że jest jednym z żołnierzy
dziadka, zapisała jego imię, nazwisko. Ponieważ śpieszył się na
autobus, a to co mówił było interesujące, zaproponowaliśmy mu
podwiezienie samochodem do jednej z wiosek położonej koło Mielca. I tak
jadąc z nim, słuchaliśmy jego opowieści o dziadku, a miał ich sporo. Po
drodze zatrzymaliśmy się pod wskazanym przez niego kościołem, w którym
miał się odbyć ślub mojej babci z dziadkiem. Wieczorem będąc w
mieszkaniu Pana dr M. Maciąga, mama nadmieniła którego z żołnierzy
dziadka spotkaliśmy. Opis postaci zgadzał się imię i nazwisko też, nie
pasowało tylko jedno, ten człowiek od kilku lat nie żył! Przyznaje
zapanowała konsternacja, znaliśmy dziwne opowieści rodzinne związane z
dziadkiem, które wydarzyły się po jego śmierci, ale tu po prostu
musiała zajść jakaś pomyłka. To nic, że człowiek ten kazał się wysadzić
na końcu wioski pod lasem, a nie przed konkretnym domem. Miałem przecież
jego zdjęcie, wystarczyło tylko wywołać film a następnie wysłać Panu M.
Maciądze i wszystko by się wyjaśniło. I co, dałem do wywołania filmy,
owszem wyszły wszystkie zdjęcia z pogrzebu z wyjątkiem tego jednego,
akurat film naświetlił się na tej klatce!? I tak, człowiek ten przekazał
pewne informacje, a następnie „zniknął".
W sprawie zbrodniczej
działalności naruszania praw człowieka i łamania praworządności przez
funkcjonariuszy byłego Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego i
byłej Komendy Powiatowej Milicji Obywatelskiej w Mielcu woj.
rzeszowskiego w latach 1944-1956zostało przeprowadzone śledztwo, oto jego wynik.
Rzeszów, dnia 30 listopada 1994r.
Postanowienie o umorzeniu śledztwa Sygn. Akt S Ds. 74/93
Jerzy Dominik- prokurator Prokuratury Rejonowej deleg. do Prokuratury
Wojewódzkiej w Rzeszowie w sprawie zbrodniczej działalności naruszania
praw człowieka i łamania praworządności przez funkcjonariuszy byłego
Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego i byłej Komendy Powiatowej
Milicji Obywatelskiej w Mielcu woj. rzeszowskiego w latach 1944-1956,
- na zasadzie art. 11 pkt 6 kpk w zw. Z art. 105 paragraf 1 kk i art.
11 pkt 7 i art. 280 paragraf 1 kpk,
postanowił
(fragmenty postanowienia)
„Spośród
siedmiu zabójstw wyjaśnieniem których zajmowano się w trakcie
postępowania przygotowawczego jedynie zabójstwo Wojciecha Lisa i
Konstantego Kędziory w dniu 30 stycznia 1948r. uznano w oparciu o
zebrane dowody za popełnione z powodu działalności w/w na rzecz
niepodległego Państwa Polskiego i jako takie zostały one zakwalifikowane
z art. 148 paragraf 1 kk w zw. Z art. 2b pkt 2 ustawy z dnia 4 kwietnia
1991 roku o zmianie ustawy o Głównej Komisji Badania Zbrodni
Hitlerowskich w Polsce - Instytucie Pamięci Narodowej czyli jako
zbrodnię nie ulegającą przedawnieniu."
„podstawą umorzenia śledztwa jest niewykrycie sprawców przestępstwa,"
W tym miejscu powinienem zakończyć opisywanie losów Wojciecha Lisa,
nadmienię jeszcze, że śledztwo w późniejszych latach zostało wznowione.
Gdybym, to wszystko spisał w 1994r. to zapewne był by już koniec tej
historii. Okazało się, że pewien wątek tej sprawy nadal czekał na
rozwiązanie.
Instytut Pamięci Narodowej
Materiały dotyczące zabójstwa Wojciecha Lisa i Konstantego Kędziora przez agenta UB ps. „Tor" w dniu 30 I 1948 r. -
Wojciech
Lis (1913-1948), urodzony w Ostrowach Tuszowskich, powiat Kolbuszowa.
Pochodził z rodziny chłopskiej. W okresie wojny dowodził oddziałem
dywersyjnym Armii Krajowej w powiecie mieleckim. Brał udział w wielu
akcjach przeciw Niemcom. Latem 1944 r. podjął współdziałanie w ramach
„Burzy" z wojskami sowieckimi, ułatwiając im zajęcie Mielca wraz
z zakładami WSK bez dokonania zniszczeń (WSK było zaminowane i gotowe do
wysadzenia w powietrze). Aresztowany przez NKWD, ale w październiku
1944 r. uciekł z aresztu. Wyszedł z konspiracji i podjął pracę jako
stróż w młynie w Hykach-Dębiakach. W marcu 1945 r. funkcjonariusze MO
podjęli próbę aresztowania Lisa, ten jednak zbiegł i rozpoczął ukrywanie
się. Dołączyło do niego wielu jego byłych podkomendnych, z których, w
kwietniu 1945 r., zorganizował oddział zbrojny. Lis utrzymywał kontakty z
grupami podziemnymi NOW, NSZ i BCh, ale formalnie zachował niezależność
organizacyjną. W wielu akcjach współdziałał z oddziałami Aleksandra
Rusina, Jaworskiego oraz Hieronima Dekutowskiego „Zapory".
Największe
nasilenie jego działalności przypada na lata 1945-1946. Oddział Lisa
przeprowadził dziesiątki akcji na oddziały MO, UB, KBW oraz jednostki
wojsk sowieckich, a także na obiekty państwowe, spółdzielcze i
gospodarstwa prywatne należące do rodzin członków PPR. Funkcjonariusze
UB w roku 1945 prowadzili z Lisem rozmowy na temat ujawnienia i
rozwiązania oddziału, zakończyły się one jednak niepowodzeniem.
Równocześnie PUBP Mielec i PUBP Kolbuszowa, wspierane przez Wydział III
WUBP w Rzeszowie aktywnie rozpracowywały oddział; usiłowano wprowadzić w
jego skład informatorów. W latach 1945-1947 przeprowadzono wiele akcji
siłami KBW, MO i UB, które doprowadziły do rozbicia oddziału. W styczniu
1948 r. ukrywali się już tylko Wojciech Lis i Konstanty Kędzior.
W
drugiej połowie 1947 r. do najbliższego otoczenia Lisa wprowadzono
agenta PUBP Mielec pseudonim „Tor" (Wojciech Paluch), poprzednio nosił
pseudonim „Wat". Był on byłym członkiem oddziału Lisa. „Tor" miał
doprowadzić do aresztowania Lisa przez UB. Ponieważ Lis nikomu nie ufał i
nikomu się nie zwierzał ze swoich planów (nikt nie wiedział, gdzie
będzie danego dnia przebywał), stało się to jednak niemożliwe. W
konsekwencji polecono „Torowi" zastrzelić Lisa i Kędziora. Stało się to
30.01.1948 r. „Tor" zastrzelił obu w lesie koło Ostrowów Baranowskich,
a następnie powiadomił UB. Na miejsce mordu pojechała grupa
funkcjonariuszy UB dowodzona przez Szefa PUBP w Mielcu - por. Wojciecha
Pacanowskiego, która upozorowała potyczkę, a następnie zabrała ciała
Lisa i Kędziory, które skrycie pochowano na śmietniku Komendy Powiatowej
MO w Mielcu. Agent „Tor" za swój czyn dostał 2000 zł. oraz kupon na
garnitur i skórę na buty z cholewami.
Opracował: Dariusz Byszuk
Wojciech Lis
Raport o zwerbowaniu agenta ps. „Wat" (później
zmieniono mu pseudonim na „Tor")
Zobowiązanie
do współpracy agenta ps. „Wat" (później „Tor")
Fragment raportu dekadowego Szefa Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa
Publicznego w Mielcu z 9 II 1948 r. zawierający informację o okolicznościach
zabójstwa Wojciecha Lisa i Konstantego Kędziora przez agenta ps.
„Tor"
Zdjęcie zastrzelonego Wojciecha Lisa
Zdjęcie
zastrzelonych Wojciecha Lisa i Konstantego Kędziora
Pokwitowania za wykonanie zadania, podpisane przez agenta
„Tor"
Krzysztof
1 Księga pamięci poległych funkcjonariuszy UB. MO i SB pod red. K. Chociszewskiego. Warszawa 1971, s. 422
2 Archiwum KW MO Rzeszów sygn. H-S 19944-48.
3 Archiwum Sądu Woj. Rzeszów, sygn. Sr. 150/48
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz